Jeden z ostatnich, drukowanych, numerów tygodnika Newsweek,
przynosi na okładce prezydenta reelekta Baracka Obamę w mundurze
Waszyngtona i nagłówkiem: Partia republikańska – jesteście biali,
jesteście starzy, jesteście historią.
Po zwycięstwie Obamy w wyborach, Demokraci tryumfują. Republikanie, wraz
z porażką Mitta Romneya, zastanawiają się, co ich trafiło. Były doradca
Richarda Nixona, konserwatywny komentator polityczny, Pat Buchanan,
zwierzał się w programie radiowym Gordona Liddy: Płakałem całymi
godzinami. To jest nasz koniec. Wielki, biały naród nigdy nie przeżyje
następnych czterech lat przywództwa Obamy.
Czy z reelekcją Baracka Obamy konserwatyzm w Ameryce umarł? Czy Ameryka, kraj stworzony przez białych Europejczykow, stała się narodami zjednoczonymi świata w której o wyborze prezydenta decydują narodowe mniejszości? Czy z reelekcją pierwszego czarnego prezydenta Ameryki, konserwatywne zasady chroniące tradycję judeochrzescijańską pielegnowaną przez pionierów ze starego kontynentu, przeżyły się? Czy Barack Obama w mundurze jednego z najsłynniejszych właścicieli niewolników kolonialnej Ameryki, rzeczywiście stał się grabarzem idei Lincolna?
Gdzie kowboje z tamtych lat?
Ameryka 2012 jest ciągle krajem centrowo-konserwatywnym. Według ankiety Rassmusena 38 % głosujacych we wtorkowych wyborach prezydenckich uznało się za konserwatywnych, 28% za niezależnych, 31% za liberalnych. To, co sie zmienia, to demografia wyborcza Ameryki. W Kalifornii, Texasie i Nowym Meksyku, biali są już mniejszością.
Kurczy się biały elektorat, z 74% jeszcze 4 lata temu, do 71 % obecnie. Pokolenie baby boomers starzeje się, zastępowane przez płodne, młode i aktywne pokolenie Latynosów, które pierwszy raz w historii pokonało próg 10 % głosujących i które w 70 % poparło w wyborach Obamę, czyniąc z niego prezydenta drugiej kadencji. Demokraci, bardziej niż republikanie widzą zmieniający się kraj i wiedzą, jak to wykorzystać.
Muppet z Chicago
Partia demokratyczna w Ameryce zawsze była bardziej hip, niż jej republikańscy przeciwnicy. Na Kapitolu istniał konsensus, że aby zrobić karierę polityczną w partii republikańskiej, musiałeś mieć najpierw siwe włosy. Kiedy w wyborach prezydenckich 1996, republikanie wystawili weterana wojny Boba Dole’a, demokratów ponownie poprowadził do zwycięstwa baby boomer, Bill Clinton, sunący po coraz szerzej akceptowanej przez młodą Amerykę, koncepcji Trzeciej Drogi, łączacej wolnorynkowy kapitalizm z opieką socjalną państwa.
Kiedy 8 lat później republikanie ciągle czapkowali Georgowi Bushowi, demokraci wypchnęli na scenę młodziutkiego Baracka Obamę. Gdy przemawiał na konwencji partii demokratycznej w Bostonie w 2004 roku, widziałem, jak w oczach demokratów zgromadzonych na sali, zapaliły się lampy: wysunąć przed szereg mulata, człowieka spoza establishmentu, takiego grzecznego chłopczyka z dalekiego Chicago, który przyciągnie do nas mniejszości, a za którego sznurki pociągać będziemy my, starzy wyjadacze na Kapitolu.
Demokraci widzieli już w 2004 to, co lekceważyli jeszcze republikanie: wymieranie białej rasy w Ameryce i boom ludnościowy przybyszów z krajów trzeciego świata. Widzieli już wtedy łzy w oczach Patricka Buchanana i okładkę Newsweeka w 2012 z Obamą w stroju Waszyngtona pokazującego im mały palec.
Zwolennicy teorii spiskowych doszukaliby się pierwszego wątku liberalnej intrygi zmierzającej do obalenia tradycyjnej, białej Ameryki w jednym z najbardziej ciekawych w nowej historii tego kraju okresie: rewolucji kontrkulturowej lat 60. i prezydentury JFK.
JFK nie śnił o Marilyn Monroe
Od czasu swego powstania Ameryka ograniczała imigrację, by w czasach Kennedy’ego opaść na pułap 170 tys. imigrantów rocznie. W tym czasie w Ameryce, popularnym było dostawanie wizji we śnie. Martin Luther King miał swój I have a dream i JFK miał swój. Ameryka, która pojawiła mu się we śnie nie była homogeniczna w swej masie. Była kolorowa, jak tęcza. Z taką wizją przystąpił do stworzenia nowej Ustawy Imigracyjnej Harta-Cellera, która ujrzała światło dzienne w 1965 roku.
Tak, jak dotąd 95 proc. imigrantów przybywało z Europy, teraz 95% imigrantów przybywało z krajów trzeciego świata. Nie było to już 170 tysięcy rocznie, a niemal milion rocznie. Kennedy w swym śnie nie widział ani wiz dla Polaków, ani Marilyn Monroe. Musiał w nim za to zobaczyć ducha Baracka Obamy i olbrzymi blok wyborczy, który właśnie się formował, by pół wieku później dać demokratom przewagę wyborczą. Ustawa Kennedyego, jak mała Evelyn z filmu szpiegowskiego Salt, stała się tajną bronią demokratów, która zaczęła strzelać pół wieku później, tak, że dziś w Ameryce nie można wygrać wyborów do niczego, poza może szefem Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego, bez głosów narodowych mniejszości. Sen Kennedy’ego demokraci musieli teraz utrzymać, wstrzykując w żyły narodu nasenny środek: wielojęzykowe karty do głosowania.
영어 할 줄 아세요 - ¿Habla Inglés - Do you speak English?
We wtorkowych wyborach prezydenckich karty do głosowania w Kalifornii, poza językiem angielskim, były wydrukowane w sześciu innych językach: mandaryńskim, japońskim, koreańskim , hiszpańskim, wietnamskim i tagalog. Mieszkańcy New Jersey z trudem odnajdywali na karcie do głosowania znajome słowa w języku angielskim, zagrzebane wśród fikuśnych kresek mandaryńskiego. W istocie, aż w 25 stanach rząd nakazał drukowanie kart do głosowania w łącznie 68 językach świata. By ułatwić udział w wyborach przybyszom z Chin zalewającym San Diego, władze wynajęły 122 dwujęzycznych pracowników płacąc im piętnastodolarowy bonus ponad zwyczajową dniówkę płatną dziesięciokrotnie więcej.
Jeśli we śnie Kennedy’ego pierwszym duchem była wspomniana ustawa otwierająca granice Ameryki dla przybyszów z krajów trzeciego świata, drugim duchem była ustawa o Prawie do Głosowania z tego samego 1965 roku i również podpisana przez prezydenta demokratów, L.B. Johnsona. Jej intencją było zapobieżenie, by murzyńscy analfabeci Południa nie byli pozbawieni prawa udziału w wyborach. W 1975 roku dzieci analfabetów były już doktorami, ale rząd objął mniejszości jeszcze większą opieką, wprowadzając prowizję nakazującą drukowanie kart wyborczych dla mniejszości, które przekroczyły w swej masie 10 tys. ludzi albo 5% uprawnionych do głosowania.
Przedłużenie ustawy na kolejne 25 lat podpisał nie kto inny, jak George Bush, któremu już dorosła Evelyn ze szpiegowskiego filmu Salt, przystawiła pistolet do głowy. Nie podpiszesz – republikanie stracą poparcie mniejszości narodowych w wyborach. Mc Cain dostał za ten podpis 31% głosu Latynosów. Romney, cztery lata później, już tylko 27. Zeby myśleć o zwycięstwie za 4 lata republikanie muszą mniejszościom dać coś więcej, niż demokraci. Amnestię? Wizy? Studia za darmo? Pracę? Dom? Gin z tonikiem?
Wielka wyprzedaż kraju zaczęła się.
Mariusz Max Kolonko – Nowy York
www.MaxKolonko.com
źródło: onet.pl
Czy z reelekcją Baracka Obamy konserwatyzm w Ameryce umarł? Czy Ameryka, kraj stworzony przez białych Europejczykow, stała się narodami zjednoczonymi świata w której o wyborze prezydenta decydują narodowe mniejszości? Czy z reelekcją pierwszego czarnego prezydenta Ameryki, konserwatywne zasady chroniące tradycję judeochrzescijańską pielegnowaną przez pionierów ze starego kontynentu, przeżyły się? Czy Barack Obama w mundurze jednego z najsłynniejszych właścicieli niewolników kolonialnej Ameryki, rzeczywiście stał się grabarzem idei Lincolna?
Gdzie kowboje z tamtych lat?
Ameryka 2012 jest ciągle krajem centrowo-konserwatywnym. Według ankiety Rassmusena 38 % głosujacych we wtorkowych wyborach prezydenckich uznało się za konserwatywnych, 28% za niezależnych, 31% za liberalnych. To, co sie zmienia, to demografia wyborcza Ameryki. W Kalifornii, Texasie i Nowym Meksyku, biali są już mniejszością.
Kurczy się biały elektorat, z 74% jeszcze 4 lata temu, do 71 % obecnie. Pokolenie baby boomers starzeje się, zastępowane przez płodne, młode i aktywne pokolenie Latynosów, które pierwszy raz w historii pokonało próg 10 % głosujących i które w 70 % poparło w wyborach Obamę, czyniąc z niego prezydenta drugiej kadencji. Demokraci, bardziej niż republikanie widzą zmieniający się kraj i wiedzą, jak to wykorzystać.
Muppet z Chicago
Partia demokratyczna w Ameryce zawsze była bardziej hip, niż jej republikańscy przeciwnicy. Na Kapitolu istniał konsensus, że aby zrobić karierę polityczną w partii republikańskiej, musiałeś mieć najpierw siwe włosy. Kiedy w wyborach prezydenckich 1996, republikanie wystawili weterana wojny Boba Dole’a, demokratów ponownie poprowadził do zwycięstwa baby boomer, Bill Clinton, sunący po coraz szerzej akceptowanej przez młodą Amerykę, koncepcji Trzeciej Drogi, łączacej wolnorynkowy kapitalizm z opieką socjalną państwa.
Kiedy 8 lat później republikanie ciągle czapkowali Georgowi Bushowi, demokraci wypchnęli na scenę młodziutkiego Baracka Obamę. Gdy przemawiał na konwencji partii demokratycznej w Bostonie w 2004 roku, widziałem, jak w oczach demokratów zgromadzonych na sali, zapaliły się lampy: wysunąć przed szereg mulata, człowieka spoza establishmentu, takiego grzecznego chłopczyka z dalekiego Chicago, który przyciągnie do nas mniejszości, a za którego sznurki pociągać będziemy my, starzy wyjadacze na Kapitolu.
Demokraci widzieli już w 2004 to, co lekceważyli jeszcze republikanie: wymieranie białej rasy w Ameryce i boom ludnościowy przybyszów z krajów trzeciego świata. Widzieli już wtedy łzy w oczach Patricka Buchanana i okładkę Newsweeka w 2012 z Obamą w stroju Waszyngtona pokazującego im mały palec.
Zwolennicy teorii spiskowych doszukaliby się pierwszego wątku liberalnej intrygi zmierzającej do obalenia tradycyjnej, białej Ameryki w jednym z najbardziej ciekawych w nowej historii tego kraju okresie: rewolucji kontrkulturowej lat 60. i prezydentury JFK.
JFK nie śnił o Marilyn Monroe
Od czasu swego powstania Ameryka ograniczała imigrację, by w czasach Kennedy’ego opaść na pułap 170 tys. imigrantów rocznie. W tym czasie w Ameryce, popularnym było dostawanie wizji we śnie. Martin Luther King miał swój I have a dream i JFK miał swój. Ameryka, która pojawiła mu się we śnie nie była homogeniczna w swej masie. Była kolorowa, jak tęcza. Z taką wizją przystąpił do stworzenia nowej Ustawy Imigracyjnej Harta-Cellera, która ujrzała światło dzienne w 1965 roku.
Tak, jak dotąd 95 proc. imigrantów przybywało z Europy, teraz 95% imigrantów przybywało z krajów trzeciego świata. Nie było to już 170 tysięcy rocznie, a niemal milion rocznie. Kennedy w swym śnie nie widział ani wiz dla Polaków, ani Marilyn Monroe. Musiał w nim za to zobaczyć ducha Baracka Obamy i olbrzymi blok wyborczy, który właśnie się formował, by pół wieku później dać demokratom przewagę wyborczą. Ustawa Kennedyego, jak mała Evelyn z filmu szpiegowskiego Salt, stała się tajną bronią demokratów, która zaczęła strzelać pół wieku później, tak, że dziś w Ameryce nie można wygrać wyborów do niczego, poza może szefem Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego, bez głosów narodowych mniejszości. Sen Kennedy’ego demokraci musieli teraz utrzymać, wstrzykując w żyły narodu nasenny środek: wielojęzykowe karty do głosowania.
영어 할 줄 아세요 - ¿Habla Inglés - Do you speak English?
We wtorkowych wyborach prezydenckich karty do głosowania w Kalifornii, poza językiem angielskim, były wydrukowane w sześciu innych językach: mandaryńskim, japońskim, koreańskim , hiszpańskim, wietnamskim i tagalog. Mieszkańcy New Jersey z trudem odnajdywali na karcie do głosowania znajome słowa w języku angielskim, zagrzebane wśród fikuśnych kresek mandaryńskiego. W istocie, aż w 25 stanach rząd nakazał drukowanie kart do głosowania w łącznie 68 językach świata. By ułatwić udział w wyborach przybyszom z Chin zalewającym San Diego, władze wynajęły 122 dwujęzycznych pracowników płacąc im piętnastodolarowy bonus ponad zwyczajową dniówkę płatną dziesięciokrotnie więcej.
Jeśli we śnie Kennedy’ego pierwszym duchem była wspomniana ustawa otwierająca granice Ameryki dla przybyszów z krajów trzeciego świata, drugim duchem była ustawa o Prawie do Głosowania z tego samego 1965 roku i również podpisana przez prezydenta demokratów, L.B. Johnsona. Jej intencją było zapobieżenie, by murzyńscy analfabeci Południa nie byli pozbawieni prawa udziału w wyborach. W 1975 roku dzieci analfabetów były już doktorami, ale rząd objął mniejszości jeszcze większą opieką, wprowadzając prowizję nakazującą drukowanie kart wyborczych dla mniejszości, które przekroczyły w swej masie 10 tys. ludzi albo 5% uprawnionych do głosowania.
Przedłużenie ustawy na kolejne 25 lat podpisał nie kto inny, jak George Bush, któremu już dorosła Evelyn ze szpiegowskiego filmu Salt, przystawiła pistolet do głowy. Nie podpiszesz – republikanie stracą poparcie mniejszości narodowych w wyborach. Mc Cain dostał za ten podpis 31% głosu Latynosów. Romney, cztery lata później, już tylko 27. Zeby myśleć o zwycięstwie za 4 lata republikanie muszą mniejszościom dać coś więcej, niż demokraci. Amnestię? Wizy? Studia za darmo? Pracę? Dom? Gin z tonikiem?
Wielka wyprzedaż kraju zaczęła się.
Mariusz Max Kolonko – Nowy York
www.MaxKolonko.com
źródło: onet.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz