Janina Paradowska, od dawna zasługująca na miano Wandy Odolskiej III RP,
nigdy nie miała zahamowań, by powiedzieć lub napisać największą nawet
bzdurę, jeśli tylko służyło to zachwalaniu pomagdalenkowego
establishmentu lub poniżaniu prawicy. Ostatnio jednak publicystka
„Polityki” przekracza także inne granice.
Oburzona, że doszło do ekshumacji ofiar katastrofy w Smoleńsku, że
ujawniły one rozmiar zaniedbań i zakłamania rządzących, zadaje w ich
obronie jadowity sztych rodzinom ofiar: „We mnie jest coraz większy bunt
na godzenie się z tym dyktatem i szantażem rodzin smoleńskich. Byłam na
Torwarze (gdzie przygotowywano trumny do pochówków), widziałam trumny,
ale nie widziałam ani jednej smoleńskiej rodziny. Bo Torwar miał jedną
wadę: nie wpuszczano kamer”.
Pomińmy już, że zarzucanie wdowom smoleńskim parcia do kamer, lansowania
się przy trumnach mężów to monstrualny absurd. Każdy wie doskonale, że
gdyby znalazła się wśród nich bodaj jedna mająca takie ambicje,
wystarczyłoby jej właśnie wziąć Donalda Tuska, Tomasza Arabskiego czy
Ewę Kopacz w obronę przed krytyką pozostałych, zaręczyć za rzetelność
ich działań, zapewnić, iż zrobili, co w ludzkiej mocy, i wylewnie
dziękować im przed kamerami. Prorządowe media wyniosłyby ją wtedy do
grona najjaśniejszych gwiazd i największych autorytetów III RP w podobny
sposób, jak zrobiła błyskawiczną karierę mało komu wcześniej znana
„dzielna tramwajarka” po publicznym napyskowaniu Kaczyńskiemu: z dnia na
dzień stałaby się ikoną, „kobietą roku” wszystkich możliwych czasopism i
gospodynią własnego show w TVN. Ale, powtórzmy, nie chodzi już o brak
zahamowań pani Paradowskiej w sadzeniu idiotyzmów. Chodzi o skończoną
nikczemność, do jakiej okazała się zdolna w swej propagandowej służbie
posunąć.
Jerzy Urban, jeden z dwóch wielkich wychowawców obecnych elit,
deklarował kiedyś, że jest mu wszystko jedno, czy jego zwłoki pochowane
zostaną w złotej trumnie czy ciśnięte na śmietnisko w foliowym worku.
Rozumiem, że ten fason może imponować ludziom pozostającym w tym samym
kręgu kulturowym. Że podobnie myślą pan premier, pani marszałek czy pani
redaktor, bo „życia nic nie przywróci”. Ale człowiekowi normalnemu to, w
jaki sposób traktowane są szczątki najdroższej mu osoby, obojętne nie
jest i być nie może.
Jako katolikowi (marnemu, ale się staram) nie wolno mi życzyć pani
Paradowskiej, by gdy wybije ta godzina, nad jej pochówkiem czuwała Ewa
Kopacz. Wolno mi tylko modlić się dla niej o łaskę opamiętania.
źródło: blog.rp.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz