niedziela, 21 października 2012

# "Pokłosie" - czyli gross trafia pod strzechy.

„Pokłosie" Pasikowskiego ukazuje relacje polsko-żydowskie w krzywym zwierciadle. To, że państwo polskie samo funduje sobie czarny PR jest niezrozumiałe - uważa publicysta "Rzeczpospolitej"
Trudno jest przedstawić wszystkie absurdy najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego dysponując zaledwie jedną stroną w gazecie. „Pokłosie" to bowiem właściwie jeden, stanowczo zbyt długi, ciąg niedorzeczności. Zacznijmy więc od miejsca akcji. Formalnie ma to być Polska około roku 2000. Praktycznie jest to jakieś groteskowe skrzyżowanie Bangladeszu z sowieckim kołchozem w latach 30. ubiegłego wieku.
Większość twórców polskich filmów ma irytującą manierę upiększania naszej rzeczywistość i wybiera na miejsca kręcenia zdjęć najbardziej nowoczesne części Polski. Pasikowski zastosował metodę odwrotną. Przedstawiona w „Pokłosiu" Polska to miejsce złożone z rozpadających się ruder, zaplutych spelun i krytych strzechą chałup. Miejsce zamieszkałe przez ubranych w waciaki i odurzonych tanimi winami żuli.
Nasuwa się tu oczywiste skojarzenie z poruszającym fabularyzowanym dokumentem Pawła Łozińskiego „Miejsce urodzenia" (1992). Wówczas reżyser również zastosował podobny zabieg. Zrobił to jednak ze znacznie większą finezją. Cały film Pasikowskiego można zresztą uznać niemal za re-make „Miejsca urodzenia", tylko zwulgaryzowany i sprymitywizowany. Pasikowski wziął od Łozińskiego nie tylko pomysł, ale całe sceny.
Łopatologia
Podobnie jak „Miejsce urodzenia" „Pokłosie" zaczyna się od lądowania samolotu na Okęciu. Tylko, że nie wysiada z niego powracający z Ameryki ocalały z Holokaustu Henryk Grynberg, ale Polak który dwadzieścia lat wcześniej wyjechał za Ocean za pracą. Dalej już jest jednak podobnie. Bohater trafia do rodzinnej wsi w pobliżu Łomży, gdzie odkrywa ponurą prawdę o losie tamtejszych Żydów.
O ile jednak Grynberg dowiedział się o zamordowaniu własnego ojca przez miejscowego bandziora, który ukradł mu dwie krowy, to bohater „Pokłosia" ujawnił światu coś znaczenie poważniejszego... Rzecz jest tak sztampowa i przewidywalna, że — mam nadzieję, iż mi to państwo wybaczą — przedstawię przebieg akcji wraz z niedorzecznym zakończeniem.
Otóż przybysz z Ameryki wraz z bratem podejmuje się szczytnej misji wykopania żydowskich płyt nagrobnych, którymi podczas okupacji Niemcy wybrukowali dziedziniec Kościoła. Następnie obaj panowie tworzą na swoim polu prowizoryczny żydowski cmentarz. Działanie to spotyka się ze skrajnie wrogą reakcją otoczenia. Sąsiedzi obu braci znieważają, podpalają ich zboże, mordują psa, malują na domu Gwiazdy Dawida, a wreszcie brutalnie biją.
W antysemicki spisek zamieszani są w miasteczku niemal wszyscy. Policja, straż pożarna, szef wypożyczalni kombajnów, a nawet ksiądz. A właściwie jeden z księży. W miasteczku jest bowiem dwóch kapłanów. Stary i młody. Pierwszy jest sympatyczny, rozsądny i nastawiony filosemicko. Możemy domyślić się, że to czytelnik „Tygodnika Powszechnego". Drugi jest arogancki, chciwy i podburza tłuszczę do nienawiści wobec Żydów. To oczywiście słuchacz „Radia Maryja".
Podobnych łopatologicznych aluzji w filmie jest mnóstwo. Właśnie sztampowość i schematyczność „Pokłosia" jest najbardziej męcząca. Chyba nawet najwierniejszy wyznawca „Gazety Wyborczej" — gdy na ekranie po raz enty pojawi się tłum pijanych, prymitywnych Polaków, którzy z wykrzywionymi z nienawiści gębami, wrzeszczą „bij Żyda! " — będzie się czuł znużony. „Pokłosie" jest po prostu nachalne.
Niedawno w „GW" pojawiło się kilka krytycznych recenzji filmu „Bitwa pod Wiedniem". Zarzut był zawsze ten sam. Film ma przypominać prop-agitkę, w której dobrzy katolicy walczą ze złymi muzułmanami. Świat nie jest tymczasem czarno-biały, przekonywali recenzenci „Gazety". Tymczasem przy „Pokłosiu" rzeczywiście nieudana „Bitwa", jawi się jako szczyt wysublimowania.
Koniunkturalizm
Wróćmy do intrygi „Pokłosia". Gdy kampania szykan wymierzona w głównych bohaterów przybiera na sile, dla wszystkich staje się jasne, że wieś ukrywa jakąś mroczną tajemnicę. Bracia odkrywają w końcu, że to nie Niemcy w 1941 roku wymordowali miejscowych Żydów, tylko polscy sąsiedzi. Zapędzili grubo ponad 100 osób do chałupy i spalili żywcem. Gdy płonące Żydówki wyrzucały na zewnątrz niemowlęta, Polacy nabijali je na widły i ze śmiechem wrzucali z powrotem. Innych Żydów rżnęli piłą i odcinali im głowy. Towarzyszyły temu okrzyki, że to kara za „zamordowanie Jezusa". Oczywiście wydarzenia okupacji sowieckiej 1939 — 1941 w tym kontekście się nie pojawiają.
Pominięcie tego aspektu zbrodni jest dowodem na to, że Pasikowski — wbrew temu co deklaruje — wcale nie chciał ukazać prawdy. Nakręcił po prostu politycznie poprawny kawałek o Polakach-mordercach. W ten sposób „Sąsiedzi" Grossa trafią pod strzechy, a na Pasikowskiego posypią się nagrody i przychylne recenzje liberalnych mediów, które tym razem oczywiście żadnej jednostronności nie dostrzegą. A może nawet „Pokłosie" uda się sprzedać do Ameryki?
Jak powinien więc wyglądać poważny film o Jedwabnem i innych mordach na Żydach dokonanych we wschodniej Polsce w 1941 roku? Powinien pokazać skomplikowaną genezę tych zbrodni. Należałoby więc rozpocząć od lat 30., gdy narastał w Polsce konflikt polsko-żydowski wywołany wielkim kryzysem. Z jednej strony coraz silniejszy antysemityzm, a z drugiej coraz silniejsza sympatia wielu Żydów do komunizmu, w którym widzą nadzieję na nowe, bardziej sprawiedliwe uporządkowanie świata.
Potem następuje 17 września i wielu Żydów stawia wkraczającej Armii Czerwonej bramy triumfalne i wchodzi w skład komunistycznej milicji. Pod okupacją sowiecką 1939 — 1941 ci ludzie współpracują z bolszewikami, co ugruntowuje stereotyp żydokomuny. Choć wielu Żydów również pada ofiarą sowieckich represji Polacy widzą tylko swoje cierpienie i tego nie dostrzegają. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy atakują Sowietów nienawiść do Żydów eksploduje.
Oczywiście najbardziej skompromitowani współpracą z komunistami Żydzi uciekają wraz z wycofującą się Armią Czerwoną na Wschód. Na miejscu pozostają niewinni. Polacy, przy zachęcie Niemców, stosują jednak zasadę odpowiedzialność zbiorowej i dochodzi do szeregu brutalnych pogromów.[Tutaj autor też wykazał się polityczną poprawnością ,gdyż każdy kto interesuje się tematem wie ,że większość tzw. pogromów to były prowokacje które się nie udawały i ostatecznie dokonywali ich sami niemcy i kacapy,a te oficjalne to były pacyfikacje grup przestępczych i innego motłochu żydowskiego marginesu ,które pacyfikowali Polacy o różnym pochodzeniu i wyznaniu w tym wielu o mojżeszowym.O Jedwabnem szkoda gadać ,było pisane już wielokrotnie.-Przyp.S.M.] Taka była właśnie skomplikowana geneza Jedwabnego i gdyby tak przedstawił to Pasikowski mógłby nakręcić wielki film. Szczery do bólu i bolesny zarówno dla Polaków i Żydów.
Reżyser „Pokłosia" w wywiadach prasowych kreuje się na niepokornego intelektualistę, który narażając się potężnym grupom interesu, wali rodakom prawdę prosto w oczy. To tylko poza. „Pokłosie" to bowiem film koniunkturalny. Zamiast odważnego i wielowymiarowego obrazu, Pasikowski wolał nakręcić film płaski. Łatwiej i bezpieczniej jest bowiem postawić tezę, że Polacy wymordowali swoich sąsiadów w 1941 roku bo uważali, że „Żydy zabiły Jezusa" i dlatego, iż chcieli Żydom zagrabić domy (tu się zresztą chyba Pasikowskiemu pomylili „Sąsiedzi" ze „Strachem", a rok 1941 z rokiem 1945).
Żenada
To jednak nie część filmu dotycząca historii wzbudza największy sprzeciw. Wszelkie granice zdrowego rozsądku Pasikowski przekroczył w kulminacyjnej scenie filmu, rozgrywającej się w teraźniejszości. Otóż w finale jeden z braci próbujących wyjaśnić zbrodnię na Żydach, zostaje... ukrzyżowany przez żądnych krwi polskich antysemitów na drzwiach stodoły. Przypominam — rzecz dzieje się w roku pańskim 2000!
Film na etapie produkcji musiało obejrzeć bardzo wiele osób. Realizatorzy, producenci, wreszcie aktorzy. Dlaczego nikt nie powiedział Pasikowskiemu, że ta scena to nie tylko piramidalna bzdura, ale przede wszystkim straszliwy kicz? Pozostanie to dla mnie tajemnicą. Umieszczenie takiej sceny w filmie poważnie mu bowiem zaszkodziło. Ze względu na to, że ma ona miejsce na końcu, widzowie będą wychodzili z kina nie wstrząśnięci — tak jak oczekują tego twórcy — ale zażenowani.
Oczernianie za pieniądze państwa
W ten sposób Pasikowski zaprzepaścił szansę na wznowienie poważnej debaty o relacjach polsko-żydowskich pod okupacją. Reżyser zapewnia, że stworzył ten film przede wszystkim dla Polaków. Polakom „Pokłosie" nie powie jednak niczego nowego. Wszystko to już przeczytali w książkach Grossa i ich entuzjastycznych recenzjach. Jeżeli komuś film się naprawdę spodoba, to tym obcokrajowcom, którzy dzięki niemu będą mogli ugruntować swoje dotyczące Polaków stereotypy.
W tym kontekście nie dziwi, że jedną z instytucji, która wyłożyła pieniądze na film jest rosyjska fundacja zajmująca się wspieraniem kinematografii. Dlaczego jednak sporą sumę — 3,5 miliona złotych — na kręcenie „Pokłosia" przekazał Polski Instytut Sztuki Filmowej? Za prywatne pieniądze Pasikowski może sobie kręcić co mu się żywnie podoba. Żyjemy w wolnym kraju. To, że państwo polskie samo funduje sobie czarny PR jest jednak trudne do zrozumienia.
 Po zakończeniu filmu na ekranie pojawia się plansza, na której możemy przeczytać, że podczas kręcenia „Pokłosia" żadnemu zwierzęciu nie stała się krzywda. Może zwierzęciu rzeczywiście nie. Krzywda zostanie jednak wyrządzoną wszystkim widzom, którzy popełnią błąd i pójdą do kina na „Pokłosie". Zmarnują bowiem pieniądze wydane na bilet.
źródło:  rp.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz