Nie chce mi się liczyć, które to już wybory obserwuję jako dziennikarz. A bywały i takie, w których mogłem się przyglądać obrotom wyborczej maszynerii jeszcze bardziej z bliska, jako członek jednego z komitetów.
Pod jednym względem obecne wybory są bezprecedensowe. Nigdy jeszcze nie było tak pieczołowitego sprawdzania, tak obsesyjnego wręcz oglądania pod lupą dostarczanych przez kandydatów podpisów.
Uważane dotąd za formalność, były zwykle podpisy sprawdzane wyłącznie na podstawie numerów pesel − czy tacy obywatele rzeczywiście istnieją, nie zostali zmyśleni, czy żyją i zameldowani są tam, gdzie podano. Zdarzało się przez te dwadzieścia lat, że któryś z najmowanych przez partie zbieraczy ułatwiał sobie sprawę przepisując listę nazwisk, adresów i peseli np. z publicznej biblioteki i podrabiając przy nich zawijasy. Ale jeśli nie zrobi się czegoś takiego rażąco nieudolnie, nie sposób nadużycia wykryć przez samo oglądanie podpisów, bo przecież urzędnik PKW nie ma karty wzorów jak w banku.
Mimo to PKW w tych wyborach zabrała się właśnie do weryfikowania owych zawijasów. Te, które uznała za nieczytelne, kwestionowała. Jeśli w ten sposób lista podpisów nadto się kurczyła, odmawiała rejestracji. Tak między innymi pozbawiono możliwości kandydowania do Senatu byłego redaktora naczelnego „Wprost”, Marka Króla. Ponieważ arbitralne decyzje PKW zgodnie z prawem III RP nie polegają żadnemu odwołaniu ani weryfikacji, nie sposób w tej sprawie stwierdzić bezspornie niczego, poza faktem, że okoliczności tej decyzji były nader podejrzane. Król złożył papiery w terminie, odebrał stosowne pokwitowanie, po czym, zdziwiony, że nie ma go na liście zarejestrowanych, dowiedział się, że Komisja pierwsze słyszy o takim kandydacie, że żadnego wniosku ani podpisów od niego nie dostała. Dopiero, gdy Król pokazał owo pokwitowanie, Komisja podpisy znalazła, ale − „jak tak, to tak” − zaczęła je weryfikować tak starannie, aż część uznała za „nieczytelne” i uzasadniła brak rejestracji z kolei tym sposobem.
Sprawa Króla sama w sobie niesie poważne konsekwencje, ale to jeszcze nic wobec sposobu niedopuszczenia do wyborów Korwina i jego Nowej Prawicy. Komitet złożył w wymaganym prawem terminie w wymaganych 21 okręgach wymaganą liczbę podpisów, których mimo starannego oglądania pod lupą krzywizny każdego zawijasu Komisja ostatecznie zakwestionować nie zdołała. Ale owo oglądanie trwało tyle czasu (w jednym wypadku aż tydzień) aż minął przewidziany prawem termin. I PKW orzekła, iż na rejestrację list w całym kraju jest już za późno.
Decyzja PKW, jak orzekł Sąd Najwyższy, nie podlega odwołaniu przed wyborami. A po wyborach Sąd weźmie pod uwagę dwie kwestie. Czy PKW naruszyła konstytucyjne prawa kandydatów Nowej Prawicy, uniemożliwiając im kandydowanie mimo iż spełnili wszystkie proceduralne wymogi, oraz czy naruszenie to wpłynęło na wynik wyborów.
W pierwszym wypadku odpowiedź wydaje się oczywista. Nawet ten Sąd Najwyższy, którego dziełem jest kuriozalne uzasadnienie bezkarności sędziów stanu wojennego, będzie mieć kłopot ze stwierdzeniem legalności odmowy rejestracji list komitetu. Natomiast w kwestii drugiej każde orzeczenie będzie mniej więcej równie obiektywne, jak wyrok w sprawie, czy „Pan Tadeusz” jest lepszy od „Beniowskiego”, czy odwrotnie. A to właśnie rozstrzygnięcie Sądu będzie miało znaczenie kluczowe, bo zgodnie z prawem, jeśli stwierdzone uchybienie zmieniło wynik − wybory trzeba będzie powtórzyć.
Oczywiście, na zdrowy rozum, sąd powinien uznać, że wynik wyborów został zmieniony. Choćby dlatego, że NP miała − co widać w badaniach − pewną część elektoratu wspólnego z Palikotem. Po odstrzeleniu Korwina ten elektorat, jakkolwiek go nazwiemy, antysystemowy, czy, niechby nawet, jajcarski, może spowodować, że Palikot załapie się na próg 3, a może i 5 procent, na co przed odmową rejestracji list Nowej Prawicy żaden sondaż nie dawał mu szansy. Jeśli przejdzie 5 procent, to zupełnie zmieni podział mandatów.
Ale czy sędzia odważy się wydać wyrok tak brzemienny w skutki?
Tu już mogę mówić o własnym przekonaniu. Otóż jestem przekonany, że odważy się wtedy, jeśli wynik wyborów okaże się dla władzy skrajnie niekorzystny. Jeśli spełni się scenariusz, którym straszą się w kuluarach działacze PO i pracownicy „służnych” mediów: lemingi masowo zostaną w domach i przy niskiej frekwencji zmobilizowany elektorat PiS da mu na tyle dużą przewagę, że ludziom obecnie mocno ustawionym zagrozi odsunięcie od wpływów. A niektórzy z nich doskonale wiedzą, że przez ostatnie lata dali zupełnie solidne podstawy by ich wsadzić do więzienia. I że władzy raz zdobytej oddać po prostu nie mogą. Niektórzy też zdążyli już przez ostatnie cztery lata dowieść, że dla jej utrzymania gotowi są absolutnie na wszystko.
Decyzja o unieważnieniu wyborów może wtedy dać dwojakie skutki − w obu wypadkach korzystne dla władzy. Po pierwsze, władza zyska przed powtórnymi wyborami ponad miesiąc na rozpętanie maksymalnej histerii mobilizującej lemingi, by pierwszy wynik się nie powtórzył. Demokracja jest zagrożona, wyrzucą nas z Unii Europejskiej, każą oddawać miliardy − rusz się, twoja d… w niebezpieczeństwie! (bo przecież nie Ojczyzna, to akurat „młodych wykształconych” wali). Słowem, jedna wielka „kampania społeczna” pod neutralnym politycznie hasłem „zatrzymać faszystów”. Niezależne media mają to już nieźle przećwiczone, a inne można przytłumić różnymi metodami.
Po drugie, najradykalniejszym zwolennikom opozycji mogą wobec takiej chamówy puścić nerwy. A choćby najmniejsze mordobicie, odpowiednio skadrowane i zmontowane w telewizjach to nie tylko potężny argument propagandowy, mobilizujący masy przeciwko zagrożeniu ze strony agresywnej hordy kiboli i posmoleńskich fanatyków z pochodniami. To może być nawet formalny pretekst do wprowadzenia stanu wyjątkowego i odłożenia wyborów − jeśli na przykład sondaże pokażą, iż władza nadal nie może być pewna wygranej − na dalszą przyszłość. A potem, jak wiadomo, pieprznie, z przeproszeniem, jak w Argentynie, no i władza nadal będzie zmuszona trwać u władzy, dokonując jakichś pierestrojek, deklarując kolejne nowe otwarcia i odnowy, i na ewentualne pytania, jeśli ktoś je w ogóle zada, rozkładając ręce: no przecież naprawdę chcemy wolnych wyborów, dążymy do nich z całej siły, ale taki był wyrok niezależnego sądu, nie mieliśmy przecież na to wszystko żadnego wpływu!
Tu jest, może ktoś zauważyć, jeden z dwóch głównych argumentów przeciwko moim obawom. Przecież sądy są całkowicie niezależne, komisja wyborcza jest całkowicie niezależna, i wszystko z tymi rejestracjami wyszło ot, jakoś tak przypadkiem, z biurokratycznego bałaganu.
Cóż, nie mam na to przekonującej odpowiedzi. Na pytanie, czy nie wiem, że wszystkie te instytucje są niezależne i formalnie w żaden sposób władzy nie podlegają, mogę tylko odpowiedzieć przywołaniem starej frazy Himilsbacha: „wiem, ale jakoś k… nie mogę uwierzyć”. Wystarczająco długo już się param dziennikarzeniem w III RP, by zetknąć się z przypadkami, kiedy urzędnicy państwowi, niekiedy wysocy, wypełniali polecenia organów, którym formalnie wcale nie podlegali.
Drugi potężny argument przeciwko powyższym obawom to nasze odwieczne: „no nie”. Tak źle być nie może, nie przesadzajmy, w końcu jednak jesteśmy w Unii Europejskiej, a nie na Białorusi. Na to też nie wiem co odpowiedzieć. Rzeczywiście, III RP, nawet z Tuskiem starającym się wszelkimi metodami uwolnić spod społecznej kontroli i „domknąć” system władzy, to nie Białoruś Łukaszenki. Przynajmniej jeszcze nie. Czy fakt, że jesteśmy w Unii Europejskiej obroni nas, by z kolejnymi obszarami państwa nie zrobiła władza tego samego, co zdołała zrobić z mediami elektronicznymi? Ja bym powiedział, że daje nam silne narzędzia, byśmy się przed tym bronili. Ale musimy to zrobić sami. Misjonarski zapał demokracji z czasu „jesieni ludów” już się wypalił. Jeśli Polacy, uśpieni przez media, wciąż pogrążeni w totalnym zwisie i apatii, pozwolą sobie po kawałku odbierać przez rządzących wolność, to dopóki ci rządzący będą Zachodowi na rękę, sam z siebie nie będzie on przeszkadzał.
Jeśli nakreślony wyżej scenariusz − żebym był dobrze zrozumiany: stwierdzam, że istnieją formalne podstawy do jego realizacji, czy jest wola ich wykorzystania, to właśnie kwestia, nad którą się tu zastanawiam − można uznać tylko za czarną, mało prawdopodobną wizję, to moim skromnym tylko z jednej przyczyny. Otóż ta władza, przy całym cynizmie i bezwzględności w przekraczaniu granic, jest władzą tchórzliwą. Bo taki właśnie jest Donald Tusk. Należy on do tego typu ludzi, o których Raymond Chandler pisał, że należy się ich bać tylko wtedy, gdy znajdują się za plecami, nigdy twarzą w twarz. Grę o wyzwolenie się spod społecznej kontroli prowadzi ta ekipa chyłkiem, wpisując draństwa do ustaw sekretnie, ukrywając je w rzekomym „dostosowaniu do norm unijnych”, w jakichś z pozoru marginalnych nowelizacjach wrzucanych pod głosowanie za pięć dwunasta, kiedy połowa posłów jest senna, a ci z dalszych okręgów już jedną nogą tkwią w samochodzie. Jeżeli, jak w wypadku próby ocenzurowania internetu, zagrożona społeczność szybko się skrzyknie i zmobilizuje społeczny sprzeciw, Tusk zapewnia, że to nieporozumienie i rakiem się ze wszystkiego wycofuje.
Moim zdaniem, jeśli obecna władza będzie miała w ręku badania socjologiczne, z których wyniknie, że społeczeństwo jest zdezintegrowane, wierne media twardo trzymają rząd dusz i są zdolne opozycję „otoczyć społecznym kordonem”, słowem, obędzie się bez wielkiej chryi − to się na taką putinadę puści. Jeśli zobaczy, że tak gruby numer nie przejdzie, będzie szukała innych rozwiązań. Stan, do jakiego doprowadziła wojsko i policję na szczęście skazuje ją raczej na posługiwanie się chytrością, niż przemocą. No i bardzo wiele zależy od tego, na ile mądrze i stanowczo będzie się umiała w wypadku wyborczego kryzysu zachować opozycja.
autor:Rafał Ziemkiewicz
źródło: rp.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz