Żyją jeszcze ludzie urodzeni w czasach, gdy spór konserwatystów i
liberałów, torysów i wigów, stanowił siłę napędową europejskiej
polityki. Tymczasem dziś Milton Friedman wyraża obawę, że wkrótce słowa
„konserwatysta” i „liberał” zaczną być uważane za synonimy, co
zafałszuje ich treść. Okazuje się, iż walka o wolność światopoglądową i
wolny rynek to dla reakcjonisty ostatnia deska ratunku przed
totalitarnymi zakusami środowisk postępowych.
Kiedyś konserwatyzm miał znaczenie dwojakie. Przede wszystkim był
zbiorem określonych postulatów światopoglądowych i wynikających z nich
idei politycznych. Obok tego był również narzędziem obrony społecznego
status quo. Stąd wyrosło charakterystyczne dla XIX-wiecznego
konserwatyzmu połączenie tradycjonalistycznych celów z legitymistycznymi
metodami. Lecz czy ma ono rację bytu na progu wieku XXI? Wielu daje na
to pytanie odpowiedź twierdzącą, wskazując, że dziś również są kraje, w
których rządzą partie określające się mianem „konserwatywnych”, co
miałoby znaczyć, że nasze cele można osiągnąć również w systemie
demokratycznym. Problem polega na tym, że gdyby cofnąć zegary o dwieście
lat, tym „konserwatystom” łatwiej byłoby się dogadać z jakobinami niż
żyrondystami (o szuanach nawet nie wspomnę). Oczywiście i oni mają swoje
zasługi. Zmiękczają System od wewnątrz; ich działaniom zawdzięczamy
„demokrację z ludzką twarzą”, w której obecnie żyjemy. Lecz obawiam się,
że dużo częściej służą za wentyl bezpieczeństwa, wpuszczając w kanał
wybuchy niezadowolenia za strony co bardziej reakcyjnego elektoratu.
Prawdziwi sukcesorzy Ludwika vicehr. de Bonalda znaleźli się w głębokiej
opozycji, tuż obok libertarian czy anarchistów.
Dla odmiany liberalizm wyrósł jako bunt przeciw staremu. Być
liberałem znaczyło być postępowcem. I to się zmieniło. Współcześni
monetaryści sławiąc XIX-wieczne hasło laissez faire, są równie zachowawczy, jak XIX-wieczni konserwatyści wspominający ancien regime.
Liberalizm stał się nieco bardziej reakcyjny, a konserwatyzm
przeobraził się w ideę zmiany i rewolucji, konserwatywnej rewolucji.
Przypomnijmy, że oksymoron ten pojawił się po raz pierwszy u Karola
Maurrasa, a więc dokładnie wtedy, gdy „Kartagina” była od władzy
odsuwana, a jej miejsce zajmował „Korynt”. Od tej chwili ten proces
rewolucjonizowania konserwatyzmu nieustannie się pogłębiał, a
współczesny konserwatysta coraz mniej pasuje do stereotypu
zmanierowanego staruszka rozprawiającego o polityce zagranicznej króla
Ćwieczka.
Kolejna przezwyciężona różnica konserwatystów i liberałów to stosunek
do demokracji. Kiedyś liberałowie widzieli w powszechnym prawie
wyborczym gwarancję wolności. Minąć musiało sporo czasu, zanim pojęli,
że z punktu widzenia wolności jednostki większość może być takim samym
tyranem jak dyktator. Czołowy teoretyk liberalizmu sir Izajasz Berlin
pisał: Wolność można pogodzić z pewnymi formami rządów
autorytarnych, a w każdym razie brakiem samorządu. Istotny jest dla niej
obszar kontroli, a nie jej źródło. Jak demokracja może pozbawiać
obywatela wielu swobód, którymi cieszyłby się w inaczej zorganizowanym
społeczeństwie, tak doskonale można sobie wyobrazić liberalnego despotę,
zostawiającego obywatelom duży zakres wolności osobistej. Wolność,
przynajmniej logicznie, nie jest związana z demokracją i samorządem.
Wielki książę Konstanty trząsł Kongresówką pod rządami najbardziej
demokratycznej konstytucji w Europie, po I Wojnie Światowej prym w
demokratyzacji dzierżyła Republika Weimarska — jak to się skończyło,
wszyscy wiemy. Nie łudźmy się, że w miarę rozwoju cywilizacyjnego
demokratyczna większość obywateli wyrobi się, zmądrzeje. Niemiecki
eseista Botho Strauss trafnie twierdził: Inteligencja mas jest już
nasycona. Nieprawdopodobne, by jeszcze dalej parła do przodu,
przekraczała swe granice i że 10 milionów widzów RTL-u stanie się
wyznawcami Heideggera. My dodajmy, że ten próg znajduje się
znacznie poniżej poziomu, na którym przychodzi zrozumienie arkanów
polityki. Dlatego „większość” zawsze będzie w polityce przedmiotem, a
nie podmiotem; co najwyżej przedmiotem z kartką wyborczą w dłoni. Co niegdyś było tępą masą, dziś jest tępą oświeconą masą — sądzi Strauss.
Demokracja jako metoda obrony liberalnych swobód nie sprawdza się,
redukując wolny rynek do „społecznej gospodarki rynkowej”. Samuel
Huntington wprowadził nawet termin „transformacji autorytarnej”, jako
modelu przejścia z gospodarki centralnie sterowanej do kapitalizmu.
Wystarczy porównać rozwój dyktatur Azji Wschodniej z demokracjami
Ameryki Łacińskiej, by zobaczyć, jak ozdrowieńcze bywają jej skutki.
Prof. Robert Barrow postawił tezę, że państwa dyktatorskie rozwijają się
bardziej zróżnicowanie; wprowadzenie demokracji eliminuje rozwiązania
najgorsze, ale i uniemożliwia przyjęcie tych najlepszych. Według raportu
United Nations Development najwyższy wzrost stopy życiowej w
latach 1970-90 zanotowała Arabia Saudyjska, kraj rządzony metodami
despotycznymi. W listopadzie 1999 r. Franciszek Fukuyama w wywiadzie dla
„Wprost” stwierdził, że Rosja popełniła błąd, nie idąc tą samą drogą co
Deng Xiaoping w Chinach — liberalizując gospodarkę przy utrzymaniu
rządów autorytarnych. Wszystko to są z rzadka pojawiające się głosy
zdrowego rozsądku, z których wynika, że równanie „demokracja = wolność”
nie jest prawdziwe.
Podobny był koniec mrzonek liberałów o Rządzie Światowym, które
kiedyś ich tak od konserwatystów różniły. Dziś okazuje się, że
suwerenność państwowa jest w stosunkach międzynarodowych tym samym, czym
wolność jednostki w poszczególnych państwach. W ostatnich latach
usiłuje się ją ograniczyć pod hasłem walki o prawa uciskanych. Jest to
szantaż moralny, przed którym trudno się nie ugiąć. Jak można popierać
ludobójstwo w Czeczenii lub Kosowie? Jestem jednak przekonany, że kiedy
niezawisłość uda się spętać dziesiątkami międzynarodowych traktatów, to
obrona praw człowieka okaże się ubocznym kierunkiem działań „wspólnoty
międzynarodowej”. Skoncentruje się ona na narzucaniu nam haraczy,
mówieniu, na jakie partie możemy głosować, i monitorowaniu prasy. Nie
będzie nawet do kogo odwołać się od tych decyzji, ponieważ nie wiadomo,
co właściwie się kryje za nazwą „społeczność międzynarodowa”. Jak pisał
na łamach „Foreign Affairs” Samuel Huntington, pojęcie to jest iluzją,
narzędziem imperialnej polityki. Kto nią jest? Chiny? Rosja?
Pakistan? Iran? Kraje arabskie? Związek Państw Południowo-Wschodniej
Azji? Afryka? Ameryka Łacińska? Francja? — zapytywał znany
politolog. Co roku międzynarodowa komisja pod patronatem samego płk.
Kadafiego przyznaje Nagrodę Praw Człowieka. W 1998 r. wyróżniła Fidela
Castro za „walkę z imperializmem i w imię zasad”. Czy to również jest
decyzja społeczności międzynarodowej? A jeśli nie, to dlaczego? Czemu 15
żydów demonstrujących w Melbourne przeciw Haiderowi jest głosem
społeczności międzynarodowej, a kilkuset niemieckich nacjonalistów,
manifestujących w Berlinie poparcie dla Partii Wolności, już nim nie
jest? Kto wybiera zbiór desygnatów nazwy „społeczność międzynarodowa”?
Nie ma wątpliwości co do tego, że ograniczenie niezawisłości na rzecz
tej wielce enigmatycznej wspólnoty nie musi przynieść liberalizacji
sytuacji obywateli.
Konserwatyzm się zrewolucjonizował, liberalizm zniechęcił do
demokracji i kosmopolityzmu. Pękły lody, co nie znaczy, że liberał i
konserwatysta porozumieją się już we wszystkim. Ale na pewno jest im
bliżej ku sobie niż do programu, jaki reprezentuje Artur Górski, lider
Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego. Trzon tej idei, „konserwatyzm
propaństwowy”, czyli skłonny do kompromisu, lojalistyczny i socjalny, to
w rzeczywistości wciskanie w dłonie Systemu rewolweru, który zostanie
potem wymierzony wprost między nasze oczy. Proces zwany rewolucją
światową wchodzi właśnie w swoją szczytową fazę. W chwili obecnej
istnieją jeszcze jakieś ostatnie punkty oporu w Europie, nieco
silniejsze bastiony w krajach arabskich, pojedyncze ośrodki rodzimego
reakcjonizmu w Azji i Afryce. To właśnie ich „konserwatyści
propaństwowi” chcą bronić przy pomocy środków restrykcyjnych. Ale
przewaga przeciwnika jest tak przygniatająca, że będą one upadać. Jedne
po drugich. Wszystkie! Opór zorganizowany, czyli taki, który ma
przełożenie na struktury państwowe, traci w tej sytuacji sens.
W miarę lewicyzacji i pogłębienia zdemoliberalizowania społeczeństw
autentyczny konserwatyzm będzie spychany do poziomu hermetycznych
subkultur oraz zamykany w politycznych gettach, umieszczonych głęboko
poniżej progów wyborczych. Być może przyjdzie nam zupełnie wycofać się z
polityki, a jedyne, czego będziemy oczekiwali od Rządu, to aby nie
przeszkadzał nam w byciu sobą. III RP przestaje być Naszym Krajem, a
prawdziwą Ojczyznę może stanowić tylko realizujące nasz światopogląd
„państwo w państwie”, oparte na prywatnym szkolnictwie, niezależnych
inicjatywach gospodarczych, wolnych mediach oraz obywatelskich
milicjach. Niestety, utożsamiający się z oficjalnymi strukturami
konserwatyści propaństwowi hamują jego powstawanie. Ja natomiast
liberalizmu będę bronił zawsze, również w tych kwestiach, w których
zazwyczaj inni konserwatyści sięgają po socjalną retorykę, np.
delegalizacji pornografii i sekt.
Z wielkim zdziwieniem przyjąłem fakt, że nawet niektórzy działacze
UPR ulegli zwodniczemu urokowi „walki z pornografią”. Jeśli choćby w
jednej kwestii oswoi się społeczeństwo z powrotem cenzury, to następnym
krokiem może być np. zaplombowanie nadajników Radia Maryja. Ręczę, że
ojciec Rydzyk ma w naszym kraju więcej przeciwników niż jędrne i obfite
pośladki Pameli Anderson. Dziś lewacy wobec tej radiostacji czy drobnych
pism opozycji niepodległościowej trwają w oporze biernym, gdyż wolność
słowa jest dla nich tabu. I lepiej będzie, jeśli go nie naruszymy!
Proszę zauważyć, że kampania o delegalizację „Szczerbca” zaczęła się tuż
po tym, jak swoje apogeum osiągnęła kampania przeciw pornografii i
„Złemu”. Oto skutki uczenia ludzi, że wykorzystując monopol „RUCHu”,
można zmuszać kioski do wycofywania pewnych pism z obiegu. Tak samo
rzecz się ma z Internetem: zacznie się od gadania o zwalczaniu
pedofilii, a kiedy babcie z kółek różańcowych przyklasną, wykorzysta się
sprawę do odłączenia wszystkich „antysystemowych” serwerów.
Nie inaczej wygląda problem „walki z sektami”. Z przerażeniem
obserwuję, kiedy pismo arcykatolickie, czyli „POSTygodnik Nowożytny”,
wzywa do ściślejszej kontroli programów szkół prywatnych i prawnego
zakazywania związanej z New Age pedagogiki steinerowskiej.
Zanim AWS napisałaby w tej sprawie rozporządzenia wykonawcze, u władzy
będzie już SLD, które ten przepis wykorzysta do rugowania podręczników o
proweniencji prawicowej. Państwo nigdy się nie wycofuje ze sfery życia,
którą raz objęło swoją regulacją! I bądźmy szczerzy: jeśli reżim
pozwala na nakręcenie antysekciarskiej histerii, to tylko dlatego, że
wie, jak ją wykorzystać do swoich celów. Gdy uda się zbudować powszechną
panikę, gładko przejdziemy od „sekt” do „sekciarskiej mentalności”,
czyli od Misji Czaitanii do Wojciecha Wencla i Roberta Tekieliego,
redaktorów „POSTygodnika”. A wtedy Tekieliemu na niewiele się zdadzą
opowieści o „ortodoksji otwartej”. Podobnie wygląda sprawa kampanii na
rzecz delegalizacji poznańskiej loży masońskiej, którą wszczął p.
Zbigniew Rutkowski, właściciel wydawnictwa „WERS” i redaktor naczelny
„Wolnej Polski”. Już mu się udało zainteresować sprawą poznański UOP.
Lecz jeśli UOP polubi grzebanie w życiu społecznym, to Rutkowski może
być pewny, że za wydanie książki Mord Rytualny zakują go w dyby. Nie z takimi już w Ministerstwie Miłości sobie radzono!
Kontrrewolucja z jednolitych linii obronnych przechodzi do walki
partyzanckiej. Będzie ona tym bardziej skuteczna, im więcej wywalczymy
wolności. Zdają sobie z tego sprawę również konstruktorzy New World Order.
Dlatego podczas gdy my stajemy się liberałami, to oni porzucają swoją
dawną retorykę i sami postulują restytucję państw ideologicznych. Język
ex-liberałów staje się coraz silniej nasączony totalitaryzmem i kiepsko
skrywaną nienawiścią. Nigeryjski noblista Wole Soyinka w głośnym eseju
„Dzwony wyzwolenia” wzywa — czas przejść od retorycznych potępień do
skoordynowanej akcji. Należy wytępić siedliska fanatyzmu, odmówić
strawy jego nienasyconemu żołądkowi. Wszystkie państwa muszą przyjść z
pomocą skażonym strefom, trującym kloakom nietolerancji. Muszą porzucić
język politycznej kurtuazji (…) Powszechne zagrożenie fanatyzmem musi
stać się naczelnym celem akcji Narodów Zjednoczonych. Pewien publicysta „Rzeczpospolitej” ogłosił — jestem
głęboko przekonany, że w Polsce nowoczesnej i demokratycznej dla nurtów
ideologii endeckiej miejsca nie ma, są one szkodliwe i powinny być
eliminowane. Kora, wokalista Maanamu, znana jest z powiedzenia wszystkich fanatyków należałoby rozpuścić w kwasie solnym.
Od razu widać, czym różni się rasowy dramatopisarz od kiepskiej
piosenkarki, która musi dorabiać prezentowaniem swoich szczątkowych
gruczołów piersiowych na łamach „Playboya”. Kora pisze o rozpuszczaniu w kwasie, Soyinka woli to nazwać przechodzeniem z pomocą zakażonym strefom.
W tym kontekście przypomnę słowa Jana Karskiego z jego listu otwartego do Marka Edelmana: Hołotę
trzeba marginalizować i usuwać w obszar penalizacji. Z bólem
stwierdzam: w III RP panuje klimat tolerancji i przyzwolenia dla
antysemityzmu. Iwona Konarska grzmi w „Przeglądzie”: Jesteśmy
bezsilni wobec tych, którzy poniżają i zabijają innych swoimi napisami.
Tolerujemy ich od lat. Udajemy, że nie widzimy. To taki wstyd. Niestety,
wstyd i odwracanie oczu okazały się beznadziejną metodą.
Powyższy zestaw cytatów jest przypadkowy, ale pod względem retoryki
reprezentatywny dla innych. Tu już nie ma mowy o żadnej wolności
światopoglądowej, a słowo „tolerancja”, niedawno bożyszcze postępowców,
ponownie zaczyna nabierać negatywnego wydźwięku. Eliminujcie, wytępcie, rozpuśćcie w kwasie, dla nich miejsca nie ma, porzucicie język kurtuazji, usuwajcie hołotę, penalizujcie — tak brzmi program debaty politycznej z wrogami postępu.
Elita New World Order porzuciła już bajdurzenia o „wolnościach jednostki” i „prawach obywatelskich”. Szykuje się do dokonania nowego Endlösung,
ostatecznego rozwiązania kwestii konserwatyzmu. Dla nich widok
pokonanego przeciwnika, który leżąc na ziemi, żebrze o prawo odejścia w
pokoju, to za mało. Trzeba jeszcze odciąć mu dłonie, by nigdy nie
zacisnęły się na rękojeści Szczerbca, wyrwać język, by nie zakrzyczał Viva Cristo Rey!, a na koniec chwycić moralną maczugę Auschwitz i roztrzaskać nią wrogowi czaszkę, by skroni nie zwieńczył mu już laurowy wieniec chwały. NIGDY WIĘCEJ!
Auschwitz-Keule, maczuga Auschwitz, broń przygotowana do
zadania Tradycji śmiertelnego ciosu, doczekała się ze strony genialnego
aforysty Ernsta Jüngera takiego podsumowania: W miejscach zagłady
działał motłoch lemurów, który w ciemnościach uprawia swoje straszliwe
sztuczki. I przeżyliśmy sztuczne obudzenie innych lemurów, którzy
przybyli w miejsca hańby, aby wykopać zakopane zwłoki, wystawić
rozłożone ciała, zmierzyć, policzyć i sfotografować, co miało być
pomocne dla ich celów. Odgrywają tylko dlatego rolę oskarżycieli, aby z
tego wywieść dla siebie prawo nikczemnej zemsty, które zaspokajają
następnie na takich samych orgiach. Nie jest prawdą, że w 1945 r.
„epoka pieców” się zakończyła. Ona wtedy się na dobre zaczęła, a z
każdym nowym muzeum, wystawą i odczytem moce przerobowe komór gazowych
wzrastają. Kiedyś w nich ginąć mieli ludzie z krwi i kości, dziś
spopielamy Piusa XII, Izabelę Kastylijską, Ludwika IX, św. Jerzego, lwią
(także w dosłownym znaczeniu tego słowa) część duchowej spuścizny
Europy. Holokaust — który pochłonął mniej niż 1/3 tego, co epidemia
grypy hiszpanki w 1918 roku — posłużył do dokonania moralnej eutanazji
całego kontynentu.
Nie łudź się, Czcigodny Czytelniku, że stawką w tej grze są
obrzydliwe hasła na ścianach, jak to zwykło się sądzić. Już podnoszą się
głosy, że trzeba zdelegalizować organizacje odpowiedzialne za
stworzenie klimatu sprzyjającego pisaniu takich haseł. A proszę
pamiętać, że klauzule generalne w rodzaju szerzenia nienawiści w życiu politycznym,
to pojęcia kauczukowe. Zacznie się od likwidowania partyjek dla
społecznego marginesu, a skończy się na twierdzeniu, że każdy, kto
sprzeciwia się rządzącemu establishmentowi — temu opartemu na wspólnocie
nieczystych interesów i strachu przed prawdziwą lustracją AW$LD —
szerzy nienawiść. Adam Michnik tłumaczy tę strategię: kto głosuje w
demokratycznych wyborach na polityków przemawiających językiem
ksenofobii, demagogii, relatywizacji faszyzmu — ten skazuje swoje
państwo na pogardę w rodzinie demokratycznych instytucji Unii
Europejskiej. Rozumiane expresiss verbis są to szlachetne słowa, ale ich prawdziwy sens jest odmienny: wy,
którzy głosuje na coś innego niż AW$LD, jesteście ksenofobami, a
towarzysze z Brukseli nie będą się z wami tak cackać, jak towarzysze z
Moskwy z nami w 1981 r. Od Michnika bywają więksi radykałowie.
Kiedy red. Toeplitz na łamach „Przeglądu” łaja Bellonę za wydanie
książki Dawida Irvinga o Hermanie Göringu, to przekracza granicę, za
którą jest tylko Kuba, Unia Europejska i Korea Północna. Nawet nie
próbuje przekonywać, że ta publikacja szerzy nienawiść albo kłamie.
Wystarcza, że autor nie jest ani lewakiem, ani demoliberałem. Nie ma
prawa bytu, ponieważ nie należy do żadnego z obozów ideowych, które w
Jałcie i na procesie norymberskim, tym nowy traktacie z… podzieliły się
światem. Od tamtej chwili wszystko, co nie jest lewicowe lub
demokratyczne, to „szatańskie wersety”, za które współczesna cywilizacja
wyznaczyła godną ajatollahów nagrodę. Casusy Irvinga i Ratajczaka,
powierzchownie tylko zmodyfikowana sprawa Dreyfusa, w najlepszym wypadku
skończą się ostracyzmem, a w nieco gorszym – konwulsjami na postawionej
przez „społeczność międzynarodową” szubienicy.
Czy wszystko już stracone? Niekoniecznie. Lecz jedyna szansa, że nas nie rozpuszczą i nie wyeliminują, to bronić tej cząstki wolności, jaką konstruktorzy New World Order
musieli społeczeństwom podarować, by te uwierzyły w szczerość ich
liberalnych haseł. I wyczekiwać chwili, gdy Wielka Otchłań się zasklepi,
fale Rewolucji Światowej opadną, z wód duchowego potopu wyłonią się
szczyty Ararat. A kiedy osiądziemy na suchym lądzie, będziemy mogli
przystąpić do odbudowania Cywilizacji. Na tym właśnie polega konserwatywny liberalizm!
autor: Rick Agon
źródło: legitymizm.org
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz