Dokładnie tydzień temu natrafiłam w portalu Dziennik.pl na artykuł
Janusza K. Kowalskiego "Polskie miasta się wyludniają, ale nie Warszawa"
/TUTAJ/.
Przeczytałam go i uśmiechnęłam się złośliwie. Przypomniałam sobie
bowiem pewne wydarzenie sprzed ponad pół wieku, z drugiej połowy lat
50-tych XX wieku. Miałam wtedy 9 czy 10 lat i oglądałam w kinie kronikę
filmową. Pojawił się w niej monstrualnej wielkości bobas, niemowlak,
który pożerał Polskę. Ta perła propagandy miała skłonić obywateli, bu
mniej chętnie się rozmnażali i wskazywać na straszliwe skutki "wyżu
demograficznego".
Na tym się oczywiście się nie skończyło. Ja i moi rówieśnicy przez
całe właściwie życie słyszeliśmy, że jesteśmy przeklętym wyżem
demograficznym i to przez nas wszystkiego brakuje. Najpierw nie było
miejsc w przedszkolach, potem uczyć się musieliśmy w przepełnionych
szkołach, brakowało miejsc na studiach, wreszcie mieszkań, a gdy
załamała się "druga Polska" Gierka, to właściwe już wszystkiego.
Nieustannie powtarzano we wszystkich mediach że jest nas za dużo. To
trwa przecież do dzisiaj. Teraz, gdy przechodzimy na emeryturę,
dowiadujemy się, iż wielka ilość emerytów zagraża gospodarce i
budżetowi państwa. Znowu jest nas zbyt wielu.
Władze PRL starały się jak mogły opędzać od "nadmiaru" ludzi.
Celowo budowano prawie wyłącznie ciasne mieszkania typu M1, M2 i M3.
Ustanawiano różne przepisy utrudniające meldowanie się w miastach
/słynna deglomeracja/. Komunistyczni oficjele w swoich przemówieniach
ubolewali, że: "państwo musi pomagać byłym kryminalistom, alkoholikom i
rodzinom wielodzietnym". Ukuto termin "dzieciorób". We wszystkich
mediach nieustannie pisano, jak straszliwą groźbą dla świata jest
przeludnienie. Propagowano aborcję i antykoncepcję. Znana poetka
Wisława Szymborska napisała w połowie lat 70-tych wiersz "Wielka Liczba"
/tytuł jednego z jej tomików/, w którym z przerażeniem pisała, że na
świecie żyje już cztery miliardy ludzi /teraz jest siedem i jakoś się
mieszczą, a procent żyjących w nędzy się zmniejszył/.
Ta cała działalność nie przynosiła jednak skutku. Mimo sporej
emigracji ludność naszego kraju się wciąż zwiększała i w roku 1990 było
nas już ok.38 milionów. Wtedy jednak przyrost wyraźnie się załamał.
Wraz z przejściem od PRL do III RP otwarły się drzwi konsumpcyjnego raju
i dzieci zaczęły być postrzegane jako przeszkoda w korzystaniu z jego
uroków oraz niebywały luksus. To zahamowało wzrost populacji a
emigracja zarobkowa spowodowała nawet niewielki jej spadek. Te zjawiska
dotknęły WSZYSTKIE kraje postkomunistyczne /pisałam o tym prawie trzy
lata temu w notce "Demograficzna zemsta komunizmu" /TUTAJ//,
z tym, że Polska ucierpiała tu stosunkowo niewiele. Dopiero teraz
może być źle. W linkowanym powyżej artykule z Dziennika.pl cytuje się
prognozę GUS mówiącą, iż w 2035 Polska będzie miała tylko 36 mln
mieszkańców. Dwa i pól roku temu napisałam tekst "Czy ludzi na świecie
powinni być mniej?" /TUTAJ/, w którym doszłam do wniosku, że wyludnienie jest niekorzystne.
A co na to wszystko macherzy od propagandy? Początkowo, aż do
mniej więcej roku 1995, nadal dzielnie walczyli z przeludnieniem. Potem
jednaj jakby ktoś wajchę przełożył, zapomniano o przeludnieniu i
zaczęto walczyć z wyludnieniem w taki sam histeryczny sposób. To trwa
do dzisiaj. Ja bym się jednak nie przejmowała zbytnio. Wszelkie
populacje rozwijają się zgodnie z t. zw. krzywą logistyczną i dążą do
stabilizacji na poziomie wyznaczanym przez pojemność środowiska. Naszą
też to czeka, chyba, że dojdzie do jakiejś nowej rewolucji technicznej
/takiej jak wprowadzenie rolnictwa, czy rewolucja przemysłowa/.
źródło: niepoprawni.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz