Na pozór jest z nami od zawsze, tymczasem we wrześniu korporacji Google stuknie 15 lat.
Ktoś powie, że mało? Naszym zdaniem to dobry wiek, żeby objąć władzę nad światem.
Według klasycznej definicji „państwo jest organizacją polityczną
społeczeństwa, która nie może istnieć bez ludności, terytorium i
władzy". Google dysponuje wszystkimi tymi elementami. I chociaż
szefostwo firmy kategorycznie zdementowało plotki, jakoby Google
współpracowało ze szpiegowskim systemem PRISM, umożliwiającym
amerykańskiemu wywiadowi inwigilację internautów na całym świecie, to w
istocie komputerowy gigant ma kolosalną władzę. Magazynuje dane o swoich
użytkownikach, subtelnie przejmując nad nimi kontrolę. Balansuje na
granicy sektorów prywatnego i państwowego, zdobywając coraz większe
wpływy w tych obszarach polityki międzynarodowej, których nie dotyczą
tradycyjne regulacje. Zdaniem ekspertów już dziś Google jest
najpotężniejszym nienarodowym graczem w stosunkach międzynarodowych, a w
przyszłości zostanie głównym regulatorem światowego porządku.– Dominującymi aktorami w stosunkach międzynarodowych stają się korporacje, dysponujące realnym wpływem na rządy krajów, w których zbijają kapitał. Wraz z inwazją nowych technologii, skupionych w ręku takich gigantów jak Google, Facebook czy Twitter, następuje odwrócenie paradygmatu państwowocentrycznej wizji świata. Regulacje państwowe są omijane przez korporacje z pomocą lobbystów, wspierających wygodne dla firm reformowanie prawa. A jeśli państwo zbyt mocnosię opiera, firma może zaszantażować rząd wyniesieniem się do sąsiedniego kraju, który będzie się lepiej rozwijał dzięki inwestycjom w technikę – mówi profesor Thomas Risse z Wydziału Politologii Wolnego Uniwersytetu w Berlinie.
Walka o demokrację, czyli o zysk
Jak wyjaśnia specjalista, władza obecnie zaczyna mieć wymiar
„rządzenia bez rządów". Tyle tylko że kompetencje rządów nie są
zastępowane przez instytucje społeczne czy pozarządowe, ale przez
podmioty prywatne. Można rozważać, czy oddanie władzy w ręce Google'a
jest tym samym co przekazanie części kompetencji narodowych na poziom
Unii Europejskiej, NATO czy WHO. Wkrótce jednak rządy, a także
organizacje międzynarodowe będą jedynie fasadą, zza której wychyli się
nowa władza: giganci Internetu. – Nie można liczyć, że będą kierowali
się czymś więcej niż chęcią zysku – uważa Risse.Potwierdzenie tej opinii znajduje się na stronie Google'a o „przejrzystości" działań koncernu na terenie USA. „Zespół Google'a ds. polityki publicznej i stosunków z rządem nawiązuje kontakty z przedstawicielami rządu i innych wybieralnych władz, aby wyjaśniać istotę swoich produktów i promować wzrost sieci" – otwarcie deklaruje firma. Powiedzieć, że jest w tym dobra, to nie powiedzieć nic: w zeszłym roku zarobiła blisko 30 mld dol.
Google zapewnia, że zawsze działa zgodnie z mottem „don't be evil" (nie bądź zły, nie czyń źle). Również wtedy, gdy wywiera naciski na ważne z jego punktu widzenia struktury władzy w USA, czyli obie izby Kongresu oraz Departament i Federalną Komisję Handlu. W Urzędzie Wykonawczym Prezydenta USA lobbuje na rzecz zwiększenia wydatków na międzynarodową wolność słowa, walkę z cenzurą i kontrolę eksportu broni. Sam lobbing nie wzbudzałby emocji, problemem są konkretne powiązania personalne i finansowe pomiędzy rządami (szczególnie USA) i Google'em. Bo gdzie rząd nie może, tam Google'a pośle, a ostatecznie i tak ogon kręci psem, czyli Google rządem.
Jak oni to robią?
Wpływ na wydarzenia międzynarodowe korporacja realizuje poprzez
Google Ideas, interdyscyplinarny „think/do tank" z siedzibą w Nowym
Jorku. Ta fabryka myśli jest tym dla Google'a, czym dla naszego kraju
Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, Instytut Adama Mickiewicza i
Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej razem wzięte. Za jej
pośrednictwem Google uprawia politykę i dyplomację za pomocą nowych
technologii, w oderwaniu od rządów.Google Ideas stanowi platformę, która ma wypromować Google'a na najbardziej wpływowego gracza w zakresie kultury, polityki i spraw społecznych.O ile polskie organizacje grają w oczywisty sposób do polskiej bramki, o tyle Google gra do bramki zysku. Na wykresie organizacyjnym firmy „think/do tank" mieści się w obszarze Operacji i Strategii Biznesowych. To dowód, że główny cel strategiczny firmy ma charakter komercyjny, a nie filantropijny czy prodemokratyczny.
Jak bardzo ten ośrodek myśli jest uwikłany w układ z rządem USA, świadczy osoba jego szefa. Jared Cohen za kadencji Busha w wieku 24 lat rozpoczął pracę w Departamencie Stanu. Trafił pod skrzydła Condoleezzy Rice jako najmłodszy pracownik zespołu planowania politycznego. Pracował tam do 2010 r., jako jeden z nielicznych urzędników pozostał w Departamencie po zmianie szefowej na Hillary Clinton. Dziś znajduje się na liście najbardziej wpływowych ludzi świata magazynu „Time".
Pod koniec maja Cohen wraz z szefem Google'a Erikiem Schmittem odwiedził Londyn. Gdy dziennikarka australijskiej stacji ABC spytała go, czy obaj panowie spotkali się podczas tej wizyty z premierem Davidem Cameronem, Cohen odmówił komentarza w „sprawie prywatnego spotkania". To wątpliwe, czy spotkanie szefa firmy posiadającej największy zbiór danych o ludziach na świecie z szefem brytyjskiego rządu można nazwać prywatnym, ale nie bądźmy drobiazgowi. W końcu Cohen przyjaźni się z wieloma ludźmi, np. z Whoopi Goldberg czy Jimmym Buffettem, a także z tuzami Internetu, jak np. twórcą Twittera Jackiem Dorseyem, z którym wiąże się inspirująca historia. Otóż gdy Cohen pracował w Departamencie Stanu, wybuchła arabska wiosna. Nie wiadomo, z czyjego upoważnienia młody urzędnik zadzwonił do Dorseya z misją specjalną. – W 2009 r. dla ludzi z Twittera nie było jasne, jaki wpływ na politykę w dalekim Iranie wywiera Internet. Wyjaśniłem więc Jackowi, że musi przełożyć czas naprawy serwisu na moment, który będzie niewygodny dla Amerykanów, ale pasuje Irańczykom. Czyli na środek irańskiej nocy, a amerykańskiego dnia. Dla protestujących tweety były jednym z niewielu źródeł informacji o wydarzeniach. Osoby z Białego Domu chciały mnie zwolnić, ale Hillary Clinton wierzyła w wolność, jaką niesie Internet, i uważała, że to doskonały krok. Stanęła po mojej stronie – tak wydarzenia te relacjonuje Cohen.
Firma silniejsza niż CIA
W marcu 2012 r. dzięki WikiLeaks świat dowiedział się o prawdziwych
ambicjach Google Ideas, szczególnie w zakresie działań na rzecz „zmiany
reżimów" na Bliskim Wschodzie. Ujawnione e-maile, datowane od lutego
2011 r., świadczą o tym, że Jared Cohen koordynuje działania Google'a z
Białym Domem. Fred Burton, ekspert ds. zwalczania terroryzmu z prywatnej
agencji wywiadu Stratfor, opisuje Cohena jako tę postać w Google'u,
której „zabicie czy porwanie może być najlepszą okazją do ujawnienia
działań koncernu".Agencja wywiadu zaczęła baczniej przyglądać się działaniom Cohena po 9 lutego 2012 r. Powodem była publikacja w „Foreign Policy" artykułu Cohena, opisującego jego przejście z Departamentu Stanu do Google Ideas. Burton twierdzi, że „dla Google'a nie jest jasne, czy Cohen działa z polecenia Departamentu Stanu, Białego Domu czy jest hipisem aktywistą". Analitycy agencji pytali Burtona, dlaczego Google nie odcina się od działań młodego pracownika. Stawiali tezę, że jego działania są popierane przez kogoś wyżej. Czas pokazał, że się nie pomylili. Według Burtona „rabinami Cohena są szef Google'a, Schmidt, i klakierzy Obamy". Burton zna treść e-maila, wysłanego rzekomo do wysokiego menedżera Google'a, w którym Cohen utrzymuje, że „Google robi rzeczy, których nie potrafi CIA". Co takiego zatem robi Google?
Dotychczas w stosunkach międzynarodowych uznanie państwa odbywało się poprzez notyfikowanie tego faktu zainteresowanemu podmiotowi,nawiązanie stosunków dyplomatycznych lub zawarcie dwustronnej umowy. Czyniły to państwa, grupy państw lub organizacje międzynarodowe. Teraz uczynił to globalny koncern. Od 1 maja w palestyńskich wersjach swych produktów Google posługuje się nazwą „Palestyna" zamiast „Terytoria Palestyńskie", jak to miało miejsce wcześniej. – Ta zmiana wywołuje pytania o przyczyny zaangażowania się prywatnej firmy komputerowej w politykę międzynarodową, i to po kontrowersyjnej stronie – skomentował wydarzenie Jigal Palmor, rzecznik izraelskiego MSZ. Izraelski wiceminister spraw zagranicznych Zeew Elkin uznał, że decyzja koncernu „stwarza wśród przywódców palestyńskich złudne wrażenie, że w ten sposób mogą osiągnąć pożądany rezultat". – Zmianę konsultowaliśmy z wieloma źródłami i autorytetami ds. nazewnictwa państw. W tym przypadku kierujemy się wytycznymi ONZ, ICANN (Internetowej Korporacji ds. Nadawania Nazw i Numerów) i innych organizacji międzynarodowych – broni decyzji rzecznik Google'a Nathan Tyler. Tyle tylko że ICANN jest zarządzana przez ludzi związanych z Google'em.
Wojna z terroryzmem
Jak dotąd rządy nie wygrały wojny z terrorystami. Co na to
internetowy kolos? Google Ideas w kwietniu 2012 r. ogłosił, że pracuje
nad uruchomieniem serwisu społecznościowego o nazwie Sieć Przeciw
Agresywnemu Ekstremizmowi (AVE). Celem AVE jest kontaktowanie byłych
ekstremistów z ofiarami terroryzmu oraz przeciwdziałanie przemocy
szerzonej przez gangi. Serwis z miejsca zyskał w mediach przydomek
„facebooka dla terrorystów". Na jego stronie weterani terroryzmu (tzw.
formersi) i ofiary ataków mogą się dzielić swoimi przeżyciami. AVE jest
kierowane przez londyński Institute for Strategic Dialogue, który
zajmuje się zwalczaniem terroryzmu. Dyrektor ośrodka Sasha Havlicek
twierdzi, że „serwis nie ograniczy się do kombatanckich pogaduszek, lecz
przyniesie wymierne efekty polityczne". A politycy także twierdzą, że
pomysł Google'a ma dalekosiężny sens, wykraczający poza działania
zwykłych organizacji międzynarodowych. Jonathan Powell, były szef
personelu urzędu premiera Tony'ego Blaira, uważa, że „sieć AVE jest
przełomową inicjatywą, która łączy w sobie wiedzę ekspercką z sektora
prywatnego oraz z think tanków, i może zrobić coś, czego nie potrafią
zrobić rządy". Zdaniem twórców AVE siła serwisu wynika z jego
politycznej niezależności. – Jeśli próbujecie przeciwdziałać
ekstremizmowi, a znajdujecie się blisko rządu, to przez ekstremistów
jesteście postrzegani jako wróg – tłumaczy Robert Örell, szef szwedzkiej
organizacji Exit Sweden, zajmującej się społeczną reintegracją byłych
neonaizstów. – Oczywiście korporacje też mogą byćpostrzegane jako
wrogowie, ale nigdy aż tak jak rządy – dodał.Lokalne społeczności, szczególnie na terenach ubogich i objętych konfliktem, wkrótce mogą woleć władzę Google'a od demokratycznie wybieranych rządów.
Google sponsoruje AVE w 50 proc., reszta pochodzi z innych prywatnych źródeł. Sieć używa algorytmu, który optymalizuje wyszukiwarkę w taki sposób, aby po wpisaniu terminu związanego z ekstremizmem na szczycie listy wyników i w reklamach pojawiały się treści pokojowe. Hakerzy z Google'a szukają też sposobów bombardowania stron ekstremistów pozytywnym przekazem, które będą zgodne z prawem.
Google wchodzi w obszar traktatów międzynarodowych, narzucając innym krajom amerykańskie rozwiązania prawne. We wrześniu 2012 r. na YouTubie pojawił się 14-minutowy zwiastun filmu „The Innocence of Muslims", obrażający uczucia wyznawców Allaha. Po kilku dniach krwawych zamieszek i atakach na amerykańskie ambasady, pod naciskiem rządu USA korporacja zablokowała film w Egipcie, Libii, Indiach, Indonezji i Afganistanie. – Sterując dostępem do nagrań wideo w różnych krajach, Google narzuca innym krajom pierwszą poprawkę do amerykańskiej konstytucji. Mówiąc dokładniej, odnosi się do wyroku Sądu Najwyższego USA z 1969 r. (sprawa Brandenburg vs Ohio), który ogranicza wolność słowa w USA, mówiąc, że dozwolony jest każdy rodzaj wypowiedzi, o ile nie powoduje on „nagłego i oczywistego niebezpieczeństwa" (clear and present danger). W takim przypadku wolność słowa może zostać ograniczona. Tak stało się w krajach arabskich. Jakim prawem globalna firma miesza się w wewnętrzny porządek prawny innych państw? Wyjaśnienie jest tylko jedno: Google jest narzędziem do narzucania innym neoliberalnej wizji świata. Proszę zwrócić uwagę, że Google miał większy wpływ na arabską wiosnę niż rządy Egiptu i USA razem wzięte – wyjaśnia Tim Wu, profesor prawa z Uniwersytetu Columbia i dziennikarz magazynu „Slate". –Większość rozstrzygnięć dotyczących wolności słowa nie ma nic wspólnego z rządami, a leży w gestii korporacji.
Palcem po mapie
Wpływ serwisów Google'a na politykę jest tak wielki, że drobny
błąd na internetowej mapie może sprowokować wojnę. W listopadzie 2010 r.
nikaraguańscy żołnierze zajęli należącą do Kostaryki wyspę Calero na
rzece San Juan. Wyspa została zajęta bez walki, ponieważ Kostaryka nie
ma sił zbrojnych. Oddział pod dowództwem gen. Edena Pastora zdjął flagi
kostarykańskie z budynków administracji, w zamian powiesił swoje.
Inwazja została spowodowana przez błąd na mapie Google'a, na której
granica została błędnie narysowana na wschód od wyspy. Pomyłka, o której
władze Kostaryki nawet nie wiedziały, została przez Nikaraguę
potraktowana jako wypowiedzenie wojny. I nie był to pierwszy taki
przypadek. Wcześniej rząd Kambodży także gwałtownie zareagował w związku
z przebiegiem granicy z Tajlandią, odwzorowanym przez Google'a.
Ostatecznie sprawa skończyła się na dyplomatycznych pyskówkach, do
otwartego konfliktu nie doszło.Ochrona terytorium jako element polityki bezpieczeństwa do tej pory była zarezerwowana jedynie dla rządów. Tymczasem w czerwcu 2012 r. Google włączył się w ochronę granic ostatniego nienaruszonego terenu lasu tropikalnego w Brazylii. Firma wsparła „wodza Almira i amazońskie plemię Surui" zamieszkujące w północno-zachodnim stanie Rondoni. Dzięki zaawansowanej technologii udostępnionej przez Google'a plemię ma możliwość zarejestrowania, a następnie zgłoszenia do władz regionu każdego przypadku nielegalnej wycinki lasu. Władze stanu nie protestują. Są zadowolone, że ktoś wyręcza je w ochronie dziedzictwa naturalnego. Sytuacja ta jednak tworzy niebezpieczny precedens, polegający na tym, że lokalne społeczności, szczególnie na terenach biednych i objętych konfliktem, mogą w przyszłości uznać zwierzchnictwo Google'a za ważniejsze od obieralnej władzy.
W książce „The New Digital Age" Cohen i Schmitt dowodzą, że już wkrótce online znajdzie się 5 mld ludzi zamieszkujących regiony niestabilne politycznie. Ich zdaniem represyjne działania rządów narodowych zostaną zastąpione przez technologię, która umożliwi ludziom tworzenie nowych reguł współżycia. Google Ideas zamierza stworzyć dla nich specjalne narzędzia, które ułatwią wyjście z systemów autorytarnych oraz budowanie dobrobytu i demokracji. Pierwsza próba została podjęta w Somalii, kraju od 1991 r. ogarniętym wojną, pozbawionym waluty i stabilnego rządu. Latem ubiegłego roku w Somalii uchwalona została nowa, prodemokratyczna konstytucja. Tę przemianę wykorzystał Google. Wraz z Afrykańskim Oddziałem Głosu Ameryki korporacja stworzyła platformę, na której przeprowadzone zostało pierwsze badanie opinii społecznej w Somalii. Ankieterzy dzwonili do Somalijczyków i pytali ich o zdanie na temat nowej konstytucji. W trzech rundach w ciągu kwartału przepytano ponad 3 tys. osób, również z obozu dla uchodźców somalijskich na terenie Kenii. Większość ankietowanych poparła demokratyczne wybory zamiast tradycyjnych rządów starszyzny. Szczegółowe wyniki badania są interesujące, bo jakkolwiek większość społeczeństwa jest religijna i akceptuje szarijat, to równocześnie chce wolności słowa i prasy oraz dopuszcza sprawowanie przez kobiety funkcji publicznych. Zainicjowanie debaty społecznej w kraju ogarniętym od 20 lat wojną jest chwalebne, chociaż otwarta pozostaje kwestia, dlaczego podobne działanie podejmuje Google, nie zaś np. ONZ. Bo tak jest łatwiej, taniej? A może chodzi o nowy rynek zbytu, którym także ten wyniszczony zakątek Afryki w końcu musi się stać?
Demokratyczna iluzja
W marcu 2010 r., po czterech latach cenzurowania słów i obrazów
pod dyktando chińskiego rządu, Google zlikwidował chińską przeglądarkę i
zastąpił ją hongkońskim odpowiednikiem. „Nie bądźcie głupi, tu nie
chodzi o etykę", ocenił sprawę na Twitterze fiński dzienikarz Jussi
Ahlroth. A Minxin Pei, chiński specjalista ds. procesów
demokratyzacji z
Carnegie Endowment
for International Peace, opisuje
prawdziwe
przyczyny wycofania się Google'a z Chin. – Wyszukiwarka stanowiła
zagrożenie dla utrzymania monopolu informacyjnego Partii. Z kolei
możliwość zdominowania przez nią rynku internetowego zmarginalizowałaby
chińskiego lidera, prywatną firmę Baidu. Globalny Google miał dwóch
wrogów, politycznego i biznesowego, którzy pozbyli się go z własnego
podwórka – tłumaczy Pei. Eksperci oceniają, że z powodu zamknięcia
chińskiej przeglądarki dochody korporacji spadną do 2015 r. o 2–4 mld.
dol. Ale utrzymanie wizerunku światowego promotora demokracji jest dla
Google'a ważniejsze nawet od czteromiliardowej straty.W jednej z książek Jared Cohen pisze: „Kolektywna siła świata online stanie się potężnym środkiem odstraszającym dla sprawców przemocy, praktyk korupcyjnych, a nawet zbrodni przeciwko ludzkości". Przy okazji naprawiania świata można sporo zarobić.
źródło: przekroj.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz