Polskie Stowarzyszenie - www.dyskryminacja.de - Wojciech Pomorski
-Uratowaliście właśnie dwójkę polskich dzieci…
- Polska matka i polski
ojciec z dwójką małych polskich dzieci, które miały być oddane rdzennie
niemieckiej rodzinie do adopcji (czytaj germanizacji) są właśnie w
drodze do Polski. Rodzice spakowali co się dało w dwa dni i zostawili za
sobą 15 lat pobytu w Niemczech. Ale uratowali nie meble czy mieszkanie,
lecz to, co jest dla nich najdroższe – własne, ukochane dzieci. Dzieci,
które są dla wyrobników Jugendamtu i ich kolesi (czytaj: rodzin
zastępczych, pseudo-psychologów i innych aktywistów) źródłem wielkich
dochodów i o to tu głównie chodzi. O nic innego. Tak jak naszym
pseudo-polskim „wyrobnikom” z placówek konsularnych, zwanych tu na
emigracji „skansenami PRL-u”, i ich zwierzchnikom w Polsce.
- Udaje się nam coraz częściej.
Nie nagłaśniamy wielu przypadków, bo nie o to tu chodzi. Tylko niektóre
- i często zmieniamy dane osobowe tych ludzi, by nie narażać ich na
niepotrzebne szykany, tym bardziej, że nasz aktualny rząd współpracuje
ręka w rękę z Niemcami i Austrią i na jego wsparcie nie ma co liczyć. Ta
sprzedajność, pogarda i brak jakiejkolwiek pomocy dla swoich rodaków tu
na emigracji odbije im się na pewno czkawką, bo jako Polacy jesteśmy
jedną rodziną, ale rządzący chyba czują się synami innej niż nasza
ojczyzny. Dlatego nasze Stowarzyszenie bez wsparcia polskiego rządu
samotnie stara się pomagać Polakom, gdy niemiecko-austriacka organizacja
ds. zarządzania młodzieżą, czyli Jugendamt, próbuje zabierać im polskie
dzieci.
- Jak działa w takich przypadkach Jugendamt i jak staracie się przeciwdziałać germanizacji polskich dzieci?
- Organizacja Jugendamt ma od
dziesięcioleci skumulowaną wiedzę na podstawie setek tysięcy zabranych i
germanizowanych dzieci, ich reakcji na separacje od rodziców, języka
itd. Są przygotowani na każdy wariant „oporu” - czy to rodziców, czy
samych dzieci. Mają gotowe schematy działań na każdy wariant reakcji
rodzica, dziecka czy naszego stowarzyszenia. Jugendamt to niezwykle
trudny przeciwnik, gdyż ma praktyczne i bezwarunkowe wsparcie całego
aparatu niemieckiego i austriackiego państwa (policja, sądownictwo,
wielkie pieniądze w formie pensji i dodatków dla aktywistów Jugendamtu).
Oni mają swoje filie wszędzie, również w Polsce, na Syberii, w
Argentynie itd. Potrafią wysłać nawet tam dzieci, gdy rodzice twardo
walczą o nie. Tam je Jugendamt „zabezpiecza” (czytaj: zgarnia na nie od 3
do 7 tys. euro miesięcznie). A po 18. roku życia wywalają takie dzieci
na bruk, przeważnie bez ukończonych szkół,
z wyrokami za włamania do samochodów itd. Przeciwnik jest
niewspółmiernie silniejszy od naszej organizacji, ale nasza determinacja
i wiara czasami czynią cuda.
- Ale jak konkretnie działacie i jak wygrywacie?
- Osobiście moje serce zawsze rzucam za
polskim dzieckiem. Za mną stoją ludzie, którzy jednogłośnie wybrali mnie
po raz drugi na prezesa Polskiego Stowarzyszenia Rodzice Przeciw
Dyskryminacji Dzieci w Niemczech. Razem stanowimy siłę. Mamy coraz
większe doświadczenie, którym się wspieramy. Jesteśmy jak jedna polska
rodzina i mamy do siebie całkowite zaufanie. Nie mogę i nie chcę
zdradzać szczegółowych działań naszego stowarzyszenia. To byłoby jak
pokazanie wrogowi zasobów własnej armii czy kart przeciwnikowi w
pokerze. U nas obowiązuje zasada tajemnicy jak na spowiedzi. W jeszcze
większym stopniu dotyczy to spraw osób, rodzin lub dzieci, którym
pomagamy lub pomogliśmy, oraz ich danych osobowych. Najważniejsze, co
mogę powiedzieć, to to, że jedyne skuteczne przeciwdziałanie
germanizacji naszych polskich dzieci to ich odzyskanie dla ich polskich
rodziców. I tu robimy dosłownie wszystko, by do tego doprowadzić. Biorą w
tym udział prawnicy, psychologowie, rodzice, społecznicy… Każdy kto
może pomóc. Jugendamt to przeciwnik, który nie walczy po rycersku. My
musimy walczyć fair, bo nas od razu pozamykają, jeśli gdziekolwiek
złamiemy prawo, a Niemcy tylko na to czekają.
- Pan jednak o swoje wciąż walczy. Dotąd bezskutecznie… Ile to już lat?
- W lipcu będzie równe 10 lat tej walki.
Walczę i będę walczył o moje ukochane córeczki Justysię i
Iwusię-Polonię. Walka to właściwie już moja druga natura. Niemcy
doskonale o tym wiedzą. Stąd pewnie też po części ich opór i stanowczy
zakaz, abym mógł mówić do córek po polsku. Od tego się zaczęło. Odebrano
mi je, bo nie chciałem się zgodzić na mówienie do własnych dzieci
wyłącznie po niemiecku. Do dzisiaj germanizują moje córeczki, czego im
nigdy nie daruję. To przykre, że rząd Tuska i MSZ Sikorskiego zwyczajnie
boi się tematu, a minister Bartoszewski też nas nie wsparł przez te
lata ani jednym słowem. Ale nie spocznę, aż wygram. Wydałem majątek na
proces, który od dwóch lat jest w ostatniej niemieckiej instancji w
Karlsruhe. Nie tracę nadziei. Wiem, że moja była żona Niemka oraz
niemiecka administracja skutecznie zniechęca do mnie córki. Od lat nie
miałem z nimi kontaktu. Marzę, by kiedyś przeczytały moje słowa, może te
zamieszczone w tygodniku „Nasza Polska”, i któregoś dnia zadzwoniły do
mnie… To będzie najszczęśliwszy dzień w moim życiu!
Wywiad ukazał się w najnowszym numerze tygodnika "Nasza Polska" Nr 23 (918) z 4 czerwca 2013 r.
Po
ukazaniu się wywiadu do Redakcji "Naszej Polski" dotarła informacja, że
na polską rodzinę, która powróciła do kraju czekała już tu na miejscu
policja, niestety polska (!!!) policja interweniująca na prośbę
(polecenie?) Niemiec. Na szczęście udało się zapobiec deportacji
polskich dzieci. Jednak w innym przypadku, Polce, matce
sześciotygodniowego malucha, niemiecka policja (a może raczej Gestapo?)
wyrwało dziecko z rąk (dosłownie!)... Rodzice nie wiedzą nawet gdzie się
znajduje ich własne dziecko. O tej dramatycznej sytuacji przeczytacie
Państwo w następnym numerze "Naszej Polski".
link:http://naszapolska.pl/index.php/component/content/article/52-na-gorco/3795-wyrwalimy-niemcom-polskie-dzieciźródło: dyskryminacja.salon24.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz