Eksperymenty na ludziach większości kojarzą się ze zbrodniczym
aparatem hitlerowskich obozów. Tymczasem Japończycy dopuszczali się ich
już w latach trzydziestych. Niestety w zwyrodnieniu często przewyższali
niemieckich oprawców.
Już na początku XX wieku chińska prowincja Mandżuria budziła zainteresowanie
sąsiadów Państwa Środka. O ziemie niezwykle bogate w surowce upominało
się zarówno Imperium Rosyjskie jak i Cesarstwo Japonii - państwa, które w
latach 1904-1905 prowadziły ze sobą regularną wojnę. 18 września 1931
roku Japonia postanowiła jednak zrobić decydujący krok i za pomocą
prowokacji (tzw. incydent mukdeński) zająć interesujące ją tereny.
Mandżurię przekształcono wówczas w marionetkowe państwo Mandżukuo. Nikt
nawet nie przypuszczał, że nowo zagrabione terytorium stanie się
miejscem bestialskich mordów.Początki Wydziału Dostarczania Materiału Ludzkiego
Na okupowanych terenach powołano Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departamentu Oczyszczania Wody. Nowo powstała formacja, znana również pod kryptonimem Togo, miała jednak niewiele wspólnego z sugerowaną nazwą. W rzeczywistości była to przykrywka dla Jednostki 731, zajmującej się przeprowadzaniem eksperymentów nad zastosowaniem broni biologicznej.
Obóz o powierzchni 6 km kw. znajdował się w pobliżu miasta Harbin. 150 budynkami, wewnątrz których przeprowadzano badania zarządzał początkowo dr Masaji Kitano, późnej na tym stanowisku zastąpił go dr Shiro Ishii, który do historii przeszedł jako japoński Mengele. "Misją od Boga każdego medyka jest blokowanie choroby i jej eliminacja, lecz zadanie, nad którym będziemy tu pracować jest całkowitą odwrotnością tej reguły" – mówił. To tam japońscy lekarze śledzili postępy choroby i przeprowadzali doświadczenia medyczne na zarażonych, mimo że główna siedziba tej zbrodniczej formacji znajdowała się w budynku tokijskiej Akademii Medycznej.
Skąd Japończycy brali ludzi do eksperymentów? Na potrzeby istnienia tajnego ośrodka powołano Wydział Dostarczania Materiału Ludzkiego, który współpracował ze wszystkim jednostkami paramilitarnymi. Te z kolei przesyłały więźniów i aresztowane osoby (głównie Chińczyków i Koreańczyków) do obozu.
Problem z dokładnym ustaleniem skali zbrodniczego procederu polega na tym, że większość więźniów obozu nie przeżyła (warto jednak zaznaczyć, że latach 1936 i 1939 doszło do ucieczki nieokreślonej liczby więźniów). Wszystkie dokumenty starannie zniszczono, a japoński rząd do dzisiaj nie przyznał się do haniebnych praktyk. Wszystko co wiemy na temat obozu to strzępy relacji od byłych strażników, których po latach ruszyło sumienie.
Króliki doświadczalne
Szacuje się, że w czasie działalności Jednostki 731, na terenie zarządzanego przez nią obozu zginęło przynajmniej 3 tys. ludzi. Górnej granicy nikt nie potrafi dokładnie określić. Jedni mówią o dziesiątkach tysięcy zabitych, a najbardziej pesymistyczne źródła nawet o 300 tys. wymordowanych więźniów. Ta ostatnia liczba choć mało prawdopodobna, świadczy jednak o tym, jak trudna do oszacowania jest skala zbrodni.
Nadzorujących badania strażników obowiązywała jedna zasada – nic nie widzieć i z nikim nie rozmawiać o pracy. Aby znieczulić ich na to co się dzieje, prano im mózgi na indoktrynacyjnych szkoleniach. Aby odhumanizować zamkniętych w obozie ludzi, wszyscy strażnicy mieli nakaz nazywania ich "maruta" co w wolnym tłumaczeniu oznacza "kłodę". Tak też traktowano całe obozowisko – jak jeden wielki tartak, mówił po latach jeden ze strażników. Tartak, w którym z leżącymi w nim kłodami można zrobić wszystko.
Dosłownie. Obóz podzielony był na wydziały, które zajmowały się bardzo szczegółowymi zagadnieniami. Jednym z najbardziej zwyrodniałych eksperymentów były wiwisekcje, czyli wszelkiego rodzaju operacje dokonywane na żywym pacjencie, bez znieczulenia. Więźniom amputowano kończyny, przeszywano je nawzajem (np. w miejscu nogi – rękę), sprawdzając, czy się zrosną. Wycinano narządy wewnętrzne, dokonywano zabiegów na otwartym mózgu – wszystko to przy pełnej świadomości operowanych.
Oprócz tego celowo wywoływano u więźniów choroby, symulowano zawały serca i udary. Sprawdzano ile człowiek może wytrzymać bez jedzenia, a ile bez wody. Przebywające w obozie kobiety gwałcono po to, by później dokonywać na nich aborcji. W związku z częstym problemem odmrożeń w japońskiej armii, Jednostka 731 prowadziła w tym zakresie badania na Chińczykach. Celowo zamrażano więźniom kończyny (wystawiając ich zakutych na mrozie i polewając lodowatą wodą), a także zanurzano kończyny w ciekłym azocie, by sprawdzić odruchy i zbadać proces obumierania tkanek. Na więźniach testowano również nowe rodzaje broni takie jak granaty czy miotacze ognia.
Droga bez powrotu
Priorytetem badań był jednak program rozwijania broni bakteriologicznej, którego wyniki miały być w przyszłości wykorzystane do walki z Chinami i Rosją. Więźniów truto więc cyjankiem potasu, zakażano m.in. wąglikiem, cholerą i dżumą. Podobno miesięcznie Jednostka 731 była w stanie wyprodukować nawet 300 kg bakterii dżumy. Wiele chorób testowanych na więźniach już wtedy uważanych było za wymarłe, toteż gdy któryś strażnik przypadkowo się nią zaraził znikał w niewyjaśnionych okolicznościach. Oficjalnie udawał się na urlop lub został przeniesiony – w praktyce nie dopuszczano, aby jakimś cudem mógł trafić do szpitala, bo to powodowałoby pytania o przyczynę i źródło choroby.
Rozwojem broni biologicznej najbardziej zainteresowany był generał dr Shiro Ishii, stojący na czele jednostki. To on opracował tzw. bomby porcelanowe przeznaczone do rozsiewania zakażonych pcheł. Z powodzeniem wykorzystywano je do walki z Chinami w czasie wojny. Na cele badań stworzono nawet specjalny poligon, na którym przywiązywano więźniów i zrzucano na nich bomby, by zobaczyć skutki działań poszczególnych pocisków.
Nawet jeśli więzień jakimś cudem przeżył jeden eksperyment, natychmiast poddawano go kolejnym badaniom. Z obozu nie dało się więc wyjść cało. Zwłoki kremowano i wsypywano do rzeki Sungari. Kiedy w 1945 r. do Mandżurii zbliżała się Armia Czerwona, Ishii rozkazał zniszczyć obóz, paląc dokumenty i mordując pozostających jeszcze przy życiu osadzonych.
W 1946 r. w Tokio odbył się proces zbrodniarzy wojennych, będący odpowiednikiem procesów norymberskich. Większość zwyrodnialców uniknęła jednak kary. Hisato Yoshimura, nadzorujący prace związane z zamrażaniem, po wojnie otrzymał posadę rektora Uniwersytetu Medycznego w Kioto. Masaji Kitano, pierwszy zarządca obozu, został dyrektorem firmy farmaceutycznej, a Shiro Ishii, główny inicjator Jednostki 731 żył spokojnie na prowincji, umierając bez żadnych konsekwencji w 1959 r. w swoich łóżku.
Inne czasy, inna tożsamość
Najbardziej szokujący zdaje się być jednak cynizm Amerykanów. Dopiero w latach 80-tych wyszło na jaw, że gen. Douglas MacArthur, po przyjęciu aktu kapitulacji Japonii, potajemnie udzielił immunitetu części naukowców związanych z Jednostką 731. Gra toczyła się o wyniki badań. Z zamian za dokumenty, wielu zbrodniarzy dostało nie tylko nowe obywatelstwo, ale i intratne posady w amerykańskich firmach, dalej prowadząc badania, choć dla innego rządu. Sytuacja identyczna jak w przypadku operacji "Paperclip", która miała za zadanie przetransferować nazistowskich naukowców do USA.
Nowe światło mogą rzucić prace archeologiczne w Tokio. W miejscu dawnej akademii medycznej, gdzie po wojnie stanął budynek mieszkalny, odkryto bowiem ciała ofiar, najprawdopodobniej Jednostki 731, których pod koniec wojny zbrodniarze nie zdążyli skremować. Na potrzeby wykopalisk wyburzono budynek. Czy to oznacza, że śledztwo pozwoli odkryć Jednostkę 731 z mroków zapomnienia? Czas pokaże.
źródło: wiadomosci.onet.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz