Coś niebywałego: zdjęcia, na których zwłoki amerykańskiego
ambasadora są wleczone po libijskiej ulicy i poniżone, niczym niespełna
rok wcześniej zmaltretowane ciało Muammara Kaddafiego… Jak je
wytłumaczyć? Od kiedy wybuchła światowa afera z filmem „Niewinność
muzułmanów” mamy do czynienia z prawdziwą plątaniną twierdzeń i dementi,
z nagłymi zmianami obrazu i perspektywy, co w sposób nieunikniony
doprowadza do ogólnego zakłopotania mediów i różnych czynników
rządowych. Spójrzmy na ten zaskakujący zestaw medialnych przemian.
Zmiana numer jeden
Najpierw dowiedzieliśmy, że amerykański ambasador zginął w wyniku
ataku demonstrantów na budynki amerykańskiego konsulatu w Benghazi.
Wśród manifestantów oburzonych poniżającym dla muzułmanów filmem mieli
znaleźć się mężczyźni z ręcznymi wyrzutniami rakiet, co w zasadzie nie
powinno dziwić – nawet Polska, jak kilka innych krajów, dostarczała broń
libijskim, pobożnym rebeliantom. Był to dar demokracji i teraz
Libijczycy – indywidualnie – należą do najbardziej uzbrojonych ludzi na
świecie, doganiając nawet Amerykanów.
Kiedy jednak Associated Press i inne agencje poinformowały,
że producentem filmu jest Amerykano-Izraelczyk, a jego finasowanie miało
pochodzić od anonimowych, izraelskich darczyńców, wizja śmierci
ambasadora zmieniła się w ciągu kilku godzin. W Ameryce pojawili się
komentatorzy i eksperci, którzy zaczęli tłumaczyć, że śmierć ambasadora
nie ma nic wspólnego z filmem, a z demonstracją najwyżej tyle, że
zamachowcy wykorzystali owe zamieszki. Ich akcji nie należy więc
kojarzyć z kinematografią tylko raczej z datą: 11 września, która jak
wiadomo oznacza „Al-Kaidę”. Na tym etapie zresztą niektórzy, zapewne z
powodu z skojarzeń wizualnych, sugerowali jeszcze, że sprawcami mogą być
jacyś kaddafiści – ostatecznie zwyciężyła jednak teza, że jednak byli
to integryści religijni. Wczoraj, po konsultacjach z Amerykanami, tę
wersję potwierdził rząd libijski – był to więc wcześniej zaplanowany
zamach, paradoksalnie jak najdalszy od tytułu filmu.
Zmiana numer dwa
Kiedy zamachowcy zostali już odcięci od sztuki filmowej, nastąpiła
radykalna zmiana w podejściu mediów do pochodzenia producenta filmu,
który wywołał jednak sporo zamieszania (poza śmiercią ambasadora). Można
tu posłużyć się przykładem naszej Gazety Wyborczej. Kwestia
obywatelstwa owego producenta gdzieś znikła, rozpłynęła się – jego osobę
powinniśmy kojarzyć raczej z jego wyznaniem: jest on chrześcijaninem
(koptem pochodzenia egipskiego). I oto Wyborcza pozornie
zdementowała swoje pierwsze informacje dając następnej wytłuszczony i
zadziwiająco długi tytuł „To nie amerykański Żyd, lecz egipski
chrześcijanin zrobił bulwersujący film o Mahomecie?”. Sam ten znak
zapytania świadczy o skołowaceniu dziennikarzy, ich niepewności, ale
jest też pewnym zabezpieczeniem.
Można się zastanawiać, co Wyborcza rozumie przez „Żyd” w tym
kontekście. W każdym razie, skoro sprawa obywatelstwa jakoś znikła,
pojawia się delikatny problem narodowości, który ma sugerować wyznanie
(ta osoba nie jest żydem), a być może również to, że nie jest
Izraelczykiem. Nie wiadomo! Wyborcza właściwie niczego nie dementuje,
gdyż jest sporo obywateli Izraela, którzy jednak nie są żydami (i zdarza
się nawet, że służą w wojsku, jak druzowie).
Trochę się natrząsam, lecz rozumiem dziwną sytuację mediów – należy
odepchnąć całą historię filmu od skojarzeń z Izraelem, gdyż
najprawdopodobniej, że nie ma on z tą całą sprawą nic wspólnego, a tym
bardziej amerykańscy żydzi.
Wiarygodne dementi
Skąd się wzięły dementi? Agencje prasowe zaczęły reprodukować słowa
niejakiego Steve’a Kleina, przedstawionego jako
chrześcijanin-ekstremista, który był „konsultantem” filmu. To on
powiedział wyraźnie całemu światu, że Izrael nie miał nic wspólnego z
produkcją filmu. Swoją drogą to nie było właściwie tak, że np. jakaś
agencja zrobiła wywiad z owym „konsultantem”, bo to teraz niełatwe,
cytowano po prostu wywiad z Kleinem przeprowadzony przez Jeffreya
Goldberga z konserwatywnego magazynu The Atlantic. Może i nie
warto o tym wspominać, ale publicysta Goldberg ma akurat podwójne
obywatelstwo amerykańsko-izraelskie, służył nawet w Cahalu (jako
strażnik więzienny).
Wywiad w The Atlantic był więc rozmową między izraelskim
patriotą, zapewne przejętym niesłusznymi podejrzeniami, jakie
przypadkowo padły na jego kraj, a chrześcijaninem, który im jasno
zaprzecza. Skoro mówimy o wyznaniach, warto zwrócić uwagę, że Klein nie
jest koptem, lecz protestantem, ewangelikiem z nutru tzw.
chrześcijaństwa syjonistycznego. Ów nurt istnieje właściwie tylko w
Ameryce; jego wyznawcy uwierzyli, że istnienie i siła współczesnego
Izraela są niezbędne dla ich przyszłego zbawienia (wejścia do Królestwa
Niebieskiego). Sami stanowią wielką siłę wyborczą – jest ich ok. 40
milionów i wraz z organizacjami żydowskimi w Stanach mają duży wpływ na
politykę Białego Domu. Klein jest klasyfikowany jako „ekstremista” gdyż
jest ultra-syjonistą (wierzy w świętość państwa Izrael), podobnie jak
słynny podpalacz Koranu, jego kolega, pastor Terry Jones.
Zaczynają się schody
Dalej zaczynają się schody, bo doprawdy nie wiadomo co zrobić z
niepewnymi informacjami jakoby zarówno Klein, jak i Goldberg byli
współpracownikami MEMRI. Pamiętacie, jak brytyjski premier Blair mówił
przed wojną w Iraku, że tamtejszy przywódca Husajn może w 40 minut
odpalić bronie masowej zagłady, które grożą całemu światu? Okazało się
dużo później, że premier wyczytał tę niestety kompletnie fałszywą
informację w analizie-raporcie przygotowanym przez MEMRI właśnie. Middle
East Media Research Institute jest wydziałem propagandy zagranicznej
izraelskiego wojska, założonym wspólnie przez pułkownika Mosadu Yigala
Carmona i Amerykano-Izraelczyka (lub odwrotnie, chodzi o podwójne
obywatelstwo) Meyrava Wurmsera, politologa, później osobistego doradcę
wiceprezydenta Cheneya (za czasów Busha).
Siedziba MEMRI mieści się w Waszyngtonie, gdzie cieszy się statusem
organizacji non-profit i nie płaci podatków; utrzymuje się z datków ok.
250 w większości anonimowych sponsorów. Organizacja dostarcza za darmo
mediom i publiczności swoje opracowania i czasem lekko przeredagowane
tłumaczenia z prasy krajów muzułmańskich, takie, które przedstawiałyby
muzułmanów w jak najgorszym świetle (w Polsce przedstawicielem MEMRI
jest właściciel anty-religijnej witryny Racjonalista.pl). W każdym
razie, nawet jeśli widać, że wokół filmu krąży tyle niejasnych
informacji, można zrozumieć, że MEMRI i chrześcijanie-syjoniści nie chcą
go wiązać z Izraelem, skoro nie ma on z nim nic wspólnego.
Jak wiadomo wszyscy aktorzy i ekipa zaprzeczyli jakoby kręcili
anty-muzułmański film. Ktoś, nie wiadomo kto, dokonał
post-postprodukcji, to jest powtórnie udźwiękowił obraz zmieniając
dialogi z pomocą nieznanych aktorów, tak by była mowa o Mahomecie – w
uwłaczający sposób. Z aktualnych doniesień wynika, że film zrobili
wyłącznie chrześcijanie. Ogłoszono nazwiska producenta, promotora i
konsultanta i tylko reżyser pozostaje nieznany, czy, jak pisze dziś Wyborcza
– „anonimowy”. Do nakręcenia filmu najęto Alana Robertsa, reżysera
kilkudziesięciu pełnometrażowych filmów pornograficznych. Możemy
oczywiście krytykować wrażliwość niektórych muzułmanów na durne
produkcje, jak też ekstremizm pewnych odłamów chrześcijaństwa (który Bóg
jest lepszy?), powinniśmy jednak zapomnieć o niewinnych.
Jerzy Szygiel
źródło: http://www.bibula.com/?p=60907
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz