Subotnik Ziemkiewicza
Znowu wraca, tym razem na wysokim,
europejskim szczeblu, pomysł stosowania wobec kobiet tzw. odwróconej
dyskryminacji. Organa unijne żądają prawa narzucającego firmom giełdowym
obowiązek zatrudniania w zarządach i radach nadzorczych określonego
odsetka kobiet. Jest to pomysł idiotyczny, dla zawodowej emancypacji
kobiet przeciwskuteczny, dla gospodarki − szkodliwy, a dla demokracji i
praw człowieka będący powoli, ale silnie działającą trucizną, niszczącą
ich fundament, jakim jest równość obywateli wobec prawa.
Właściwie widzę tylko jeden powód, by o
tej kolejnej ofensywie udrapowanego w szaty nowoczesności barbarzyństwa
wspominać − a jest nim kontynuowanie mojej skromnej, prywatnej akcji pod
zainspirowanym przez Adama Michnika hasłem „odpieprzcie się od ONR!”
(Oczywiście ONR, jako skrajnego odłamu polskiego nacjonalizmu, używam tu
jako wyrazistego symbolu całej opluwanej dziś tradycji endeckiej). Jak
wszyscy Państwo wiecie, jedną z największych win, hańb i zbrodni, jaką
opiniotwórcze salony mają tej tradycji do zarzucenia, jest właśnie to,
że narodowcy domagali się wprowadzenia na wyższych uczelniach numerus
clausus wobec Żydów. Przecież to hańba, rasizm i w ogóle! Tak? −
odpowiadam, gdy czasem mam okazję rozmawiać z osobnikami zaczadzonymi
lewacką poprawnością. To zastąp to stare i niepoprawne określenie
„numerus clausus” współczesnym i poprawnym „parytet”. Narodowi
radykałowie w przedwojennej Polsce domagali się parytetów w szkolnictwie
wyższym − fakt. Ale powiedziane w ten sposób, już to jakoś tak
strasznie nie brzmi.
Rzecz jest oczywista, i tylko
wieloletnia propagandowa tresura sprawia, że trzeba tłumaczyć oczywiste
fakty. Pomysł sztucznego ograniczania nadreprezentatywności Żydów w
elitarnych inteligenckich zawodach w II Rzeczpospolitej był w swej
istocie tożsamy z pomysłami „kwot rasowych” we współczesnych USA czy
właśnie z owym nieszczęsnym „parytetem” dla kobiet. W każdym wypadku
idzie o to samo: zawieszamy zasadę równości wobec prawa, aby pomóc
grupie, którą uważamy za pokrzywdzoną. Ponieważ owa grupa wskutek
różnych historycznych zaszłości jest statystycznie niedoreprezentowana w
elitach, więc ta druga, która wskutek tychże samych zaszłości jest
nadreprezentowana, ma się posunąć.
Nie muszę chyba nadmiernie się
rozwodzić, by przekonać Czytelników, że akurat dokładnie te same
środowiska, które najgorliwiej domagają się „parytetów” we wszystkich
możliwych dziedzinach życia publicznego, są także najgorliwsze w
opluwaniu polskiej tradycji narodowej, najaktywniejsze w przeszkadzaniu
„faszystowskim” obchodom Święta Niepodległości, i najchętniej szermują
przy tym argumentem, jakoby rasizmu i nikczemności polskich narodowców
dowodziły owe przedwojenne próby parytetyzacji szkolnictwa i elitarnych
zawodów.
Pomińmy już, że prawda historyczna jest
nieco bardziej skomplikowana, parytety i „getta ławkowe” nie były wcale
pomysłem ONR i nie jedyni narodowcy się ich domagali. Chodzi o samą
zasadę „odwróconej dyskryminacji”. Jak można twierdzić, że zasada ta
jest słuszna, kiedy uprzywilejowuje się Murzynów kosztem Białych,
młodzież wiejską i robotniczą kosztem dzieci inteligenckich (w
szkolnictwie PRL ideę tę realizowano za pomocą tzw. punktów za
pochodzenie) czy wreszcie kobiety kosztem mężczyzn − a jednocześnie
uważać ten sam mechanizm za haniebny, kiedy na przykład miał rwącym do
społecznego awansu Polakom z niższych sfer otworzyć szerzej dostęp do
zawodów zdominowanych przez Żydów?
Są tylko dwie możliwości. Trzeba być
albo powodowanym złą wolą cynikiem, albo idiotą. Który wariant zachodzi w
wypadku pań, na przemian piejących zachwyty nad ideą parytetów na
„kongresach kobiet” (chociaż takie z nich kobiety, jak z aparatu PZPR
byli robotnicy) i miotających gromy na dawnych antysemitów grodzących
„getta ławkowe” − rozstrzygnięcie pozostawiam czytelnikom. Podobnie, jak
w wypadku pytań zbliżonych, na przykład, czy to głupota, czy zwykła
sprzedajność względem Partii każe nie posiadać się z oburzenia na
„świństwo” zrobione przez „Gazetę Polską” sędziemu na telefon tym samym
„autorytetom”, które do bólu dłoni oklaskiwały „zdemaskowanie”
Lipińskiego i Mojzesowicza przez zapomnianą już panią od „kurwików” i
Anana Kofana.
W czasie, gdy odbywałem staż w USA,
wśród Republikanów głośna była historia dziennikarza telewizyjnego,
który jakiemuś postępowemu działaczowi z Ligi Wolności Obywatelskich,
bodaj zresztą o bardzo żydowskim nazwisku, gardłującemu za „kwotami”,
zadał z głupia frant pytanie: skoro kolorowych musi być na wyższych
uczelniach taki procent, jaki stanowią oni w społeczeństwie, to czy to
dotyczy również Żydów? (Obywatele deklarujący narodowość żydowską
stanowią w USA ok. 2-3 proc. społeczeństwa, a w elitarnych zawodach,
wśród prawników czy lekarzy, pomiędzy 30 a 40 procent). Działacz
spurpurowiał, naubliżał prowadzącemu wywiad od faszystów, wybiegł ze
studia i porozsyłał donosy do wszystkich możliwych instytucji −
następnego dnia dziennikarz już w stacji nie pracował, a jej szef na
kolanach przepraszał wszystkich oburzonych za ten niedopuszczalny
eksces. Wpływowym środowiskom marzy się, żeby do takiego stanu
doprowadzić i Polaków, ale − zakończmy ten felieton optymistycznie − coś
mi mówi, że my jednak mamy na to zbyt wiele wrodzonego zdrowego
rozsądku.
źródło: http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz