czwartek, 20 września 2012

# Chwalebny powrót haniebnej idei - Ziemkiewicz

Subotnik Ziemkiewicza
Znowu wraca, tym razem na wysokim, europejskim szczeblu, pomysł stosowania wobec kobiet tzw. odwróconej dyskryminacji. Organa unijne żądają prawa narzucającego firmom giełdowym obowiązek zatrudniania w zarządach i radach nadzorczych określonego odsetka kobiet. Jest to pomysł idiotyczny, dla zawodowej emancypacji kobiet przeciwskuteczny, dla gospodarki − szkodliwy, a dla demokracji i praw człowieka będący powoli, ale silnie działającą trucizną, niszczącą ich fundament, jakim jest równość obywateli wobec prawa.
Właściwie widzę tylko jeden powód, by o tej kolejnej ofensywie udrapowanego w szaty nowoczesności barbarzyństwa wspominać − a jest nim kontynuowanie mojej skromnej, prywatnej akcji pod zainspirowanym przez Adama Michnika hasłem „odpieprzcie się od ONR!” (Oczywiście ONR, jako skrajnego odłamu polskiego nacjonalizmu, używam tu jako wyrazistego symbolu całej opluwanej dziś tradycji endeckiej). Jak wszyscy Państwo wiecie, jedną z największych win, hańb i zbrodni, jaką opiniotwórcze salony mają tej tradycji do zarzucenia, jest właśnie to, że narodowcy domagali się wprowadzenia na wyższych uczelniach numerus clausus wobec Żydów. Przecież to hańba, rasizm i w ogóle! Tak? − odpowiadam, gdy czasem mam okazję rozmawiać z osobnikami zaczadzonymi lewacką poprawnością. To zastąp to stare i niepoprawne określenie „numerus clausus” współczesnym i poprawnym „parytet”. Narodowi radykałowie w przedwojennej Polsce domagali się parytetów w szkolnictwie wyższym − fakt. Ale powiedziane w ten sposób, już to jakoś tak strasznie nie brzmi.
Rzecz jest oczywista, i tylko wieloletnia propagandowa tresura sprawia, że trzeba tłumaczyć oczywiste fakty. Pomysł sztucznego ograniczania nadreprezentatywności Żydów w elitarnych inteligenckich zawodach w II Rzeczpospolitej był w swej istocie tożsamy z pomysłami „kwot rasowych” we współczesnych USA czy właśnie z owym nieszczęsnym „parytetem” dla kobiet. W każdym wypadku idzie o to samo: zawieszamy zasadę równości wobec prawa, aby pomóc grupie, którą uważamy za pokrzywdzoną. Ponieważ owa grupa wskutek różnych historycznych zaszłości jest statystycznie niedoreprezentowana w elitach, więc ta druga, która wskutek tychże samych zaszłości jest nadreprezentowana, ma się posunąć.
Nie muszę chyba nadmiernie się rozwodzić, by przekonać Czytelników, że akurat dokładnie te same środowiska, które najgorliwiej domagają się „parytetów” we wszystkich możliwych dziedzinach życia publicznego, są także najgorliwsze w opluwaniu polskiej tradycji narodowej, najaktywniejsze w przeszkadzaniu „faszystowskim” obchodom Święta Niepodległości, i najchętniej szermują przy tym argumentem, jakoby rasizmu i nikczemności polskich narodowców dowodziły owe przedwojenne próby parytetyzacji szkolnictwa i elitarnych zawodów.
Pomińmy już, że prawda historyczna jest nieco bardziej skomplikowana, parytety i „getta ławkowe” nie były wcale pomysłem ONR i nie jedyni narodowcy się ich domagali. Chodzi o samą zasadę „odwróconej dyskryminacji”. Jak można twierdzić, że zasada ta jest słuszna, kiedy uprzywilejowuje się Murzynów kosztem Białych, młodzież wiejską i robotniczą kosztem dzieci inteligenckich (w szkolnictwie PRL ideę tę realizowano za pomocą tzw. punktów za pochodzenie) czy wreszcie kobiety kosztem mężczyzn − a jednocześnie uważać ten sam mechanizm za haniebny, kiedy na przykład miał rwącym do społecznego awansu Polakom z niższych sfer otworzyć szerzej dostęp do zawodów zdominowanych przez Żydów?
Są tylko dwie możliwości. Trzeba być albo powodowanym złą wolą cynikiem, albo idiotą. Który wariant zachodzi w wypadku pań, na przemian piejących zachwyty nad ideą parytetów na „kongresach kobiet” (chociaż takie z nich kobiety, jak z aparatu PZPR byli robotnicy) i miotających gromy na dawnych antysemitów grodzących „getta ławkowe” − rozstrzygnięcie pozostawiam czytelnikom. Podobnie, jak w wypadku pytań zbliżonych, na przykład, czy to głupota, czy zwykła sprzedajność względem Partii każe nie posiadać się z oburzenia na „świństwo” zrobione przez „Gazetę Polską” sędziemu na telefon tym samym „autorytetom”, które do bólu dłoni oklaskiwały „zdemaskowanie” Lipińskiego i Mojzesowicza przez zapomnianą już panią od „kurwików” i Anana Kofana.
W czasie, gdy odbywałem staż w USA, wśród Republikanów głośna była historia dziennikarza telewizyjnego, który jakiemuś postępowemu działaczowi z Ligi Wolności Obywatelskich, bodaj zresztą o bardzo żydowskim nazwisku, gardłującemu za „kwotami”, zadał z głupia frant pytanie: skoro kolorowych musi być na wyższych uczelniach taki procent, jaki stanowią oni w społeczeństwie, to czy to dotyczy również Żydów? (Obywatele deklarujący narodowość żydowską stanowią w USA ok. 2-3 proc. społeczeństwa, a w elitarnych zawodach, wśród prawników czy lekarzy, pomiędzy 30 a 40 procent). Działacz spurpurowiał, naubliżał prowadzącemu wywiad od faszystów, wybiegł ze studia i porozsyłał donosy do wszystkich możliwych instytucji − następnego dnia dziennikarz już w stacji nie pracował, a jej szef na kolanach przepraszał wszystkich oburzonych za ten niedopuszczalny eksces. Wpływowym środowiskom marzy się, żeby do takiego stanu doprowadzić i Polaków, ale − zakończmy ten felieton optymistycznie − coś mi mówi, że my jednak mamy na to zbyt wiele wrodzonego zdrowego rozsądku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz