Pod
koniec sierpnia szwedzka gazeta Dagens Nyheter przybliżyła swoim
czytelnikom fakty dotyczące miejsc zamieszkania prominentnych polityków,
czołowych, ekstremalnych piewców multikulturalizmu.
Wyniki były „zaskakujące”. Okazało się
bowiem, że ci, dla których masowa imigracja i multikulturalizm oraz
promowanie tych zjawisk są kluczowym elementem programów politycznych,
sami nie chcą brać udziału w tym społecznym eksperymencie, jakiemu
poddawane są społeczeństwa zachodniej Europy. Potępiając przypadki
niechęci wobec imigrantów i promując „społeczeństwo otwarte”, politycy
wolą zamieszkiwać wolne od imigrantów, monokulturowe osiedla i
dzielnice.
Dziennikarze gazety pytali
sztokholmskich polityków lewicy, dla których łączenie spraw
społeczno-gospodarczych z tematem masowej imigracji jest tematem tabu,
czy zdecydowaliby się na życie w sąsiedztwie imigrantów, na dzielnicach
skolonizowanych przez przybyszy spoza Europy. Autor artykułu, Per
Wirten, stwierdza, że sytuacja ta jest „demokratycznym problemem”.
Podkreśla, że większość Szwedów, którzy mogą sobie pozwolić na
mieszkanie w monokulturowych dzielnicach, z własnej woli nie chce
mieszkać na osiedlach opanowanych przez imigrantów. Dlaczego więc
politycy mieliby być tu wyjątkiem?
Lewicowy dziennikarz Wirten ubolewa nad
faktem niedawania przez polityków „dobrego przykładu”, jednak
optymistycznie stwierdza, że „nadal w dzielnicach imigranckich mieszka
więcej polityków socjaldemokratycznych niż burżuazyjnych”. Tych jednak i
tak nie ma zbyt wielu. Pytani przez dziennikarza politcy, którzy
deklarują swoje poparcie dla multikulturalizmu i „integracji”, jako
miejsce zamieszkania wybierają jednak ośrodki miejskie, gdzie nie sposób
uświadczyć imigranckich mas.
Wirten przyznaje, że imigranckie
przedmieścia Sztokhomu mają „złą reputację”, próbuje jednak przekonać
czytelników, że jest ona niezasłużona. Wszczynane przez imigrantów
zamieszki, płonące samochody, obrzucanie kamieniami ambulansów i straży
pożarnej, wysoka przestępczość według Wirtena nie są powodami „złej
reputacji” imigrankich przedmieść. Ale dlaczego politycy mieliby chcieć
mieszkac na osiedlach bardziej przypominających Strefę Gazy niż Szwecję?
Według niektórych lewicowych publicystów, niechęć do życia w takich
miejscach może obrócić sie przeciwko nim jako dowód ich „rasizmu”.
Profesor geografii kulturowej z
uniwerystetu Uppsala, Irene Molina, mówi, że nie dziwią ją preferencje
mieszkaniowe polityków, którzy wybierają spokojniejsze i wolne od
imigrantów miejsca. Politycy promujący „wzbogacanie kultur” poprzez
masową imigrację nie mają styczności z codziennymi problemami
społeczności żyjących w sąsiedztwie imigrantów. Wirten twierdzi, że jest
to problem, który powinien być szerzej dyskutowany. Jednak w lewicowej
publicystyce faktyczne powody, dla których Sztokholm i inne miasta są
etnicznie posegregowane (porażka polityki imigracyjnej i integracyjnej)
są skrzętnie pomijane. Wskazanie na niepowodzenie integracji i winę
samych społeczności imigranckich jest wręcz niedpouszczalne i
automatycznie oznaczone etykietą „rasizmu i uprzedzeń”.
źródło: autonom.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz