Wszystkim nam wydaje się, że komik musi być liberałem. Przecież wygłupia się, żartuje, ironizuje. Nieprawda, są wśród nich tradycjonaliści, a Ireneusz Krosny to jeden z większych.
iWoman: Na Facebooku można znaleźć stronę akcji Wierność jest sexy. Tam, pod wpisem Ireneusza Krosnego, jedna z forumowiczek napisała: W sumie dobrze, że Pan się w końcu odezwał. Raz, ale bardzo mądrze. Według Pana rozwód zawsze jest porażką?
Ireneusz Krosny: Tak. Bo jeśli
mężczyzna przysięgał wierność - a piszę o mężczyznach, bo ich
perspektywa jest mi bardziej znana - i nie dotrzymał słowa, to bez dwóch
zdań jest to jego przegrana. Jeśli już w trakcie przysięgania kłamał,
to też można uznać, że jest to jego życiowa klęska.
Jako człowiek o nienagannej figurze, występujący na scenie przed setkami kobiet w obcisłych leginsach, musi Pan o zdradzie i pokusie wiele wiedzieć.
A gdzie tam. Może gdybym był liderem rockowego zespołu, ale tak...
Przecież poczucie humoru to afrodyzjak. Świadczy o inteligencji, a ta z kolei o zaradności.
Całkiem możliwe, ale nie miałem nigdy żadnych dwuznacznych propozycji. Nie przypominam sobie żadnych pokus tego rodzaju.
Leginsy nie przyciągają kobiet?
Raczej nie. Tym bardziej, że ja występuję raczej w roli błazna.
W starym znaczeniu tego słowa. Jak Stańczyk, jak Chaplin...
Staram się. Więc jeśli już spotykam się z
jakimiś reakcjami, to jest to sympatia i wyrazy uznania. Zarówno ze
strony kobiet, jak i mężczyzn.
Ale Pana argumentacja za wiernością nie jest błazeńska. Jest bardzo poważna i odwołuje się do honoru mężczyzny.
To nie jest argumentacja za wiernością.
To jest zachęta, by spojrzeć prawdzie w oczy. Dziś bowiem, rozwód i
kolejne małżeństwa zaczyna się traktować jako powód do chluby, dumy. A
prawda jest taka, że każdy, kto się rozwodzi, nosi w sobie, czasem nawet
bardzo głęboko, skryte przeświadczenie życiowej porażki. Ja tylko
przypominam to tym, którzy chcieliby myśleć o zdradzie w kategoriach
czegoś, czym się można chwalić.
Bo jeśli chodzi przekonywanie do
wierności, to inna sprawa. Tutaj argumentów jest kolosalna liczba. Po
pierwsze i najważniejsze, związek dojrzewający latami w wierności, rodzi
między dwojgiem ludzi niepowtarzalną więź. Ja, z perspektywy dwudziestu
lat małżeństwa, mogę powiedzieć, że ten rodzaj związku jest jak wino.
Dziś nie wyobrażam sobie, bym mógł z jakąkolwiek inną osobą na świecie
zbudować takie porozumienie, tak otwartą i ufną relację jak z moją żoną.
I to nie jest to pozbawione romantyzmu przyzwyczajenie?
Nie, to głębia relacji, wspólnota doświadczeń...
Przenikanie osobowości. Uczymy się siebie i z czasem upodabniamy, stając niemal jednym.
Myślę, że tak właśnie jest. Związek
wzbogacają też dzieci. Nikt, tak jak one, nie wyzwala z egoizmu. Gdy
pojawiają się na świecie, trzeba pożegnać się nie tylko ze swoim planem
dnia, ale dotychczasowym planem na życie. Każde kolejne dziecko jest
nieco innym doświadczeniem i tę właśnie różnorodność wrażeń dzielimy z
małżonkiem.
I we dwójkę jest ciekawiej, pełniej, radośniej.
Wychowywanie dzieci w małżeństwie jest
budujące o tyle, że poznajemy perspektywę drugiej strony. Okazuje się,
że sami nie mamy monopolu na prawdę, bo kobieta widzi sprawy inaczej niż
my. Posługuje się matczyną intuicją, która często wyprzedza nasze
męskie logiczne spostrzeżenia.
To wszystko, o czym powiedzieliśmy do tej pory, to rzeczy
niesłychanie ważne, ale chciałem zapytać o romantyzm - księżyc, wiersze,
kwiaty. Gdzie miejsce na to?
To pierwsze, co zalecam wszystkim, którzy
chcą zbudować związek. Na początku koniecznie potrzebne jest
zakochanie. Z niego powinna rodzić się prawdziwa miłość, bo tylko
zakochani ludzie będą mieli na początku dość cierpliwości, by pokonać
dzielące ich różnice. Nigdy bowiem nie jest tak, że dwoje spotykających
się ludzi jest tak do siebie podobnych, że nie trzeba już pracować nad
kompromisem w sprawach mniej ważnych, ważnych i najważniejszych. Jeśli
jesteśmy zakochani, dłużej będziemy odwlekać ewentualną ucieczkę i damy
związkowi szansę na przerodzenie się w coś trwałego.
Ale potem też trzeba o związek dbać, na przykład poświęcając mu
czas. Ireneusz Krosny powziął postanowienie, że nie pracuje w miesiącu
więcej niż dwanaście do czternastu dni. Ostatnio TVN oferował Panu jedną
z pierwszoplanowych ról w serialu, ale Pan się nie zgodził właśnie
przez to, że nie byłoby jak znaleźć czasu dla rodziny.
Tak, propozycja padła parę miesięcy temu.
Wielu artystów wpada w tę pułapkę. Problem zaczyna dotyczyć też i wielu
innych zawodów, bo pracodawcy wymagają od nas coraz większego
poświęcenia. A przecież, jak człowiek postanowił zostać mężem i ojcem,
to musi się z tego zobowiązania wywiązać. A tego nie da się robić na
odległość, telefonicznie.
Mój ojciec, gdy byłem mały, miał
propozycję wyjechania na długoterminowy, lukratywny kontrakt do Libii.
Zrezygnował, bo wiedział, że ucierpi na tym życie rodzinne. Widać kochał
nas na tyle, że wolał nie ryzykować. Jego decyzja towarzyszy mi teraz
przez całe życie i często inspiruje do podejmowania podobnych
postanowień.
A zdarzyło się Panu już doświadczyć konsekwencji zaniedbania rodziny na własnej skórze?
Owszem. Gdy zaczynałem karierę mima,
pracowałem po 26 dni w miesiącu. Gdy okazało się, że jestem w domu tylko
cztery dni, to siedliśmy z żoną i zaczynaliśmy się zastanawiać, czy o
to nam chodziło, gdy zakładaliśmy rodzinę. Doszliśmy do wniosku, że nie,
i wtedy właśnie ustanowiliśmy sztywny limit dwunastu, czternastu dni i
tego się trzymamy. Gdy byłem w USA i otrzymałem nagrodę krytyków, to
zaproponowano mi półroczne tournee po całych Stanach. Wtedy też miało mi
się urodzić drugie dziecko. Długo zastanawialiśmy się, co zrobić, i
żona gotowa była mnie już puścić, by nie mieć poczucia, że mi coś
odbiera. Ale wtedy sam zdecydowałem, że to nie dla mnie i podziękowałem.
Trudno było jednak tym Amerykanom wytłumaczyć, że nie chcę, że
dziękuję. Nie mogli pojąć, dlaczego ktoś odrzuca taką kupę forsy i
szansę na międzynarodową sławę.
Bo Pana priorytety wyglądają tak: miejsce drugie - rodzina, miejsce trzecie - praca. A miejsce pierwsze?
Miejsce pierwsze to Bóg. To dzięki niemu
udało mi się wszystko tak rozsądnie poukładać. Gdybym wcześniej nie
przeczytał Ewangelii, to nie wiedziałbym, że rodzina jest ważniejsza niż
praca.
No właśnie. Ta forumowiczka, która dziękowała za słowa o wierności, nie miała racji pisząc, że Pan się w końcu odezwał,
bo Pan się ciągle odzywa. Na przykład w katolickim piśmie Gość
Niedzielny można czytać cotygodniowe komentarze Ireneusza Krosnego,
teologa.
Tak, to prawda, skończyłem teologię na
Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Życzę każdemu, by odnalazł Boga tak
jak ja. W okresie dojrzewania szukałem prawdy o świecie, czytałem różne
książki o buddyzmie, przyglądałem się innym religiom i światopoglądom,
ale w końcu dotarło do mnie, że sensem życia jest Bóg, po prostu
uwierzyłem.
I jest Pan katolikiem pełną gębą. Stoi Pan na stanowisku, że albo
wypełnia się wszystkie zalecenia Kościoła, albo nie można przestać o
sobie myśleć jako o wierzącym.
Tak, i dostrzegam jeden bardzo ważny
problem całej współczesnej Europy. Kłopotem Kościoła nie są - wbrew
powszechnej opinii - ci, którzy wierzą, a nie praktykują, a ci, którzy
praktykują, a nie wierzą. To, ci, którzy na co dzień chodzą do
Kościoła, ale po wyjściu z niego zapominają o Bogu i żyją tak, jakby nie
było jego przykazań. No bo skoro w Polsce jest 90 procent katolików, a
70 procent ludzi chodzi do Kościoła, to jakim cudem Janusz Palikot
dostaje tyle głosów, ile dostał w ostatnich wyborach parlamentarnych.
Zdumiewa fakt, że nie jest Pan liberałem. Wydaje mi się, że
większość uznaje, że komik musi mieć taki światopogląd. Wygłupia się,
ironizuje, żartuje – nie może być konserwatystą. Ireneusz Krosny jest
jedynym tradycjonalistą na polskiej scenie komicznej?
Absolutnie nie jedynym. Ja nie chcę
ujawniać kolegów po nazwisku, ale zapewniam, że jest nas więcej. Myślę,
że proporcje rozkładają się podobnie jak w innych zawodach. Ja staram
się w pracy działać tak, by nie ulegać pokusie spłycania moich scenek do
tematów łatwych, chwytliwych, skandalizujących. Nie biorę się za wątki
alkoholowe, seksualne. Uważam, że do pewnego poziomu nie mamy co się
zniżać.
I jako konserwatysta, katolik nie akceptuje Pan na przykład homoseksualizmu.
Tak jest.
A czy to nie przeszkadza Panu w występach? Domyślam się, że
większość widowni to liberałowie, młodzi ludzie o tolerancyjnych
poglądach.
Byłoby fatalną rzeczą kierować się
gustami publiczności przy budowaniu własnego światopoglądu. Ja kieruję
się tym, co mówi Bóg, a nie tym, czy stracę publiczność czy nie. Jeśli
ktoś nie akceptuje moich poglądów, to trudno, to jego problem. Poza tym
na moich występach pojawia się głównie młodzież, ludzie dopiero
wchodzący w życie, którzy kształtują swój światopogląd, więc może moja
praca będzie miała na nich jakiś wpływ. Nasze zdanie przecież jest
najczęściej mieszanką kilku cudzych, na których postanowiliśmy się
oprzeć.
Problem polega na tym, że ci młodzi
ludzie czytają współczesne gazety, oglądają współczesną telewizję i to z
tych środków przekazów czerpią wzorce. A tam są one głównie liberalne.
Taką papką faszerujemy przyszłość naszego kraju. A gdyby zadać im
wszystkim pytanie, czy chcesz być homoseksualistą? to
zdecydowana większość odpowiedziałaby, że nie. Bo heteroseksualizm jest
normalny i my to podskórnie czujemy. Wbrew niektórym genderowcom, którzy
chcą już nas nawet przekonać, że płeć to nie jest sprawa ciała.
Przecież najprostsze zwierzę potrafi odróżnić samca i samicę.
Homoseksualizm jest chorobą, którą trzeba leczyć.
Nie według naukowców. Został skreślony z listy chorób.
Został skreślony z listy chorób do
obserwowania, prowadzenia statystyk. Nie ma dowodów, że to genetyka
kształtuje człowieka na homoseksualistę. Natomiast ci, którzy leczą
homoseksualizm, przekonują, że to schorzenie psychiczne, które
najczęściej rodzi się z braku akceptacji ze strony ojca i jednoczesnej
nadopiekuńczości ze strony matki. To jest patologiczna sytuacja.
Pana poglądy wielu mogą oburzać, ale czy Pan jest gotów o nich rozmawiać. Czy nie należy Pan do tych katolików, którzy uważają, że są pewne dogmaty, o których się po prostu nawet nie rozmawia?
Rozmawiać mogę na każdy temat. Ludzie
mają najróżniejsze pytania i problemy i trzeba starać się zderzać z nimi
każdy światopogląd. Ale jeśli chodzi o dogmaty, to mimo tego, że mogę
dyskutować, ja jestem pewny, że zdania nie zmienię. Na przykład jeśli
chodzi o in vitro. Jestem przekonany, że w tym procesie giną ludzie i
nigdy nie uznam tej metody za zgodną z moimi poglądami.
Ale łatwiej wtedy zrozumieć podstawy zachowania drugiej osoby.
Zwłaszcza w takim temacie, gdy pobudki, które kierują ludźmi, są
szlachetne – no bo jak inaczej można nazwać chęć posiadania dzieci.
Jasne, ale przecież jest jeszcze adopcja.
A w trakcie in vitro mrozi się część zarodków, a potem je wyrzuca,
niszczy - czyli zabija. Dla tych, którzy są zwolennikami tej metody, mam
takie porównanie. Jestem na polowaniu, idę z flintą i widzę, że w
krzakach coś się rusza. Na 99 procent jest to według mnie dzik, ale daję
też jeden procent, że to pijany leśniczy. Czy strzelam? Oczywiście, że
nie. Muszę mieć pewność.
Rozumiem więc, że chce Pan zapytać tych, którzy uznają in vitro, czy są pewni, że zarodek to jeszcze nie człowiek.
Tak. Jeśli jest cień niepewności, to w sytuacji, gdy chodzi o życie, trzeba powstrzymać się przed jakimikolwiek działaniami.
Do zobrazowania tego problemu użył Pan zabawnej metafory z
polowaniem na pijanego leśniczego. Nie kusiło nigdy Ireneusza Krosnego,
by zostać wesołym wikarym?
W młodości rozważałem różne drogi, ale w
końcu okazało się, że nie mam powołania na księdza, tylko na mima. Robię
więc to, co robię, ale z biegiem lat coraz więcej czasu poświęcam na
rozmowę z młodymi ludźmi po występach. Wtedy jest okazja, by podzielić
się z nimi doświadczeniem i poglądami. To wystarcza.
źródło: iwoman.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz