"-Czy odbicia palców wskazują cechy ras? - zapytał (Tarzan-przyp.S.M.). - Czy może pan na przykład określić tylko z odbitki palców, czy osoba była negrem, czy należała do rasy kaukaskiej?
-Nie zdaje mi się - odpowiedział oficer - chociaż niektórzy utrzymują ,że linie negrów są mniej skomplikowane."
- E.R. Burroughs "Tarzan wśród małp"
z Tomaszem Szczepańskim rozmawia Jakub Siemiątkowski
Jest pan znany jako jeden z najbardziej wytrwałych
propagatorów idei Międzymorza. Zaczęło się to, gdy był pan związanym ze
środowiskami „piłsudczykowskimi”. Czy sądzi pan, że warto odwoływać się
do tej tradycji?
Na pewno tak, gdyż realizacja tej koncepcji wydaje się być
najskuteczniejszym sposobem utrwalenia niepodległości Polski. Oczywiście
w połączeniu z innego rodzaju działaniami w dziedzinie polityki
wewnętrznej państwa. Bo przecież żadna polityka zagraniczna nie daje
gwarancji sukcesu, jeśli podmiot ją prowadzący jest wewnętrznie słaby.
A jak dzisiaj, z perspektywy czasu, ocenia pan swoją
dotychczasową działalność na rzecz idei międzymorza, począwszy od
udziału w Towarzystwie Pomost i kierowania przez pana Referatem
Międzymorze w KPN?
Ściśle rzecz biorąc, zainteresowałem się tym jeszcze przed powołaniem
Towarzystwa Pomost (co w postaci nieformalnego klubu nastąpiło latem
1986, a jako stowarzyszenie zarejestrowane zostało w grudnia 1988 r.).
Jeszcze na łamach podziemnego pisma „Front Robotniczy”, które
współtworzyłem w latach 1984-1986, opublikowałem tekst na ten temat.
Niemniej jednak to Towarzystwo Pomost było pierwsza moją inicjatywą
poświęconą zasadniczo popularyzacji idei antyimperialnej współpracy
narodów Europy Środkowej. Dodajmy, że w palecie inicjatyw opozycyjnych
latach 80-tych nie było ono takim wyjątkiem, bo pojawiały się inicjatywy
podobne, jak choćby pisma poświęcone temu regionowi geopolitycznemu
(„ABC”, „Biuletyn Polsko-Ukraiński” „Nowa Koalicja”, „Międzymorze”,
„Obóz”). Pismo „Międzymorze”(1987-1989) zresztą również współtworzyłem.
Wracając do Towarzystwa Pomost – pomogło ono wykształcić
kilkunastoosobową grupę działaczy, którzy w nową rzeczywistość po 1989
weszli z jakąś konkretną wiedzą o problematyce środkowoeuropejskiej i
własnymi kontaktami. Szereg ich znalazło się przynajmniej przez jakiś
czas w strukturach MSZ i MKiS. Poza tym – wydrukowano z jego inicjatywy
kilka wartościowych prac, które nadal mogą służyć badaczom, jak choćby
reprint słownika Hrycaka i Kisielewskiego czy polsko- białoruska
dwujęzyczna „Dyskusja” redagowana przez Jarosława Iwaniuka,
białoruskiego działacza z Białostocczyzny i członka „Pomostu”. To jest
pewien konkretny dorobek, który pozostanie. Główną postacią aktywności
„Pomostu” było organizowanie otwartych spotkań wykładowo-dyskusyjnych
tam, gdzie były oddziały stowarzyszenia (do 1989 r. Warszawa i Łódź,
później jeszcze Kraków i Olsztyn). Przychodziło na nie czasem
kilkanaście, czasem kilkadziesiąt osób. Skalę oddziaływania trudno
ocenić, niemniej jakaś była, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że ci, co
przychodzili to ludzie najczęściej zainteresowani tematem i mający jakąś
szansę wpływu na opinię, choćby w małej skali.
Odnośnie Referatu Międzymorze, to do jego dorobku politycznego należy
– poza znaną moją broszurą o tej koncepcji, tłumaczoną zresztą na
ukraiński i białoruski – przede wszystkim „Liga Partii Krajów
Międzymorza” – porozumienie kilkunastu partii niepodległościowych od
Estonii po Mołdawię. To upadło wskutek marginalizacji politycznej trzech
głównych animatorów projektu – KPN (w Polsce), Ukraińska Republikańska
Partia i Białoruski Narodowy Front. No, ale to był już czynnik
całkowicie niezależny ode mnie. Niemniej samo zaistnienie takiego faktu
politycznego pokazuje, że można. I to jest też jakiś kapitał polityczny
na przyszłość.
Właśnie, z jakimi środowiskami nawiązał pan najbliższe kontakty?
W wypadku Referatu Międzymorze KPN partnerem były niepodległościowe
partie – z Białorusi przede wszystkim BNF (III kongres LPKM odbył się w
Mińsku właśnie w lokalu BNF), choć istniały też kontakty z
socjaldemokratami czy z radykalną, choć marginalną „Partią Swobody”
Wysockiego. Z Ukrainy głównie URP i „Ruch”. Trzeba jednak pamiętać, że
istniała rywalizacja między „Ruchem” (którego położenie jeszcze
skomplikowała śmierć W. Czornowiła, jego lidera) a URP, a organizację
LPKM na terenie Ukrainy wzięła na siebie głównie właśnie URP. Z Łotwą
głównym kontaktem była LNNK Łotewski Narodowy Ruch Niepodległości
(Latvijas Nacionālās Neatkarības Kustība,). W Estonii – „Isamaa”. Biuro
KPN odwiedził G. Czanturia, gruziński polityk niepodległościowy, ale
jego śmierć w zamachu urwała te kontakty.
Ze strony polskiej w LPKM obecna też była partia kierowana przez Jana Parysa – Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej.
Jak się wydaje, podstawą koncepcji Międzymorza powinien być
sojusz dwóch najsilniejszych państw regionu – Polski i Ukrainy. Czy
zgadza się pan z tym twierdzeniem?
Tak, to jest kręgosłup tej koncepcji geopolitycznej. Wystarczy spojrzeć na mapę i policzyć potencjały, by wiedzieć dlaczego.
Ale jak wobec niepowodzenia polityki ukraińskiej firmowanej
przez obóz Lecha Kaczyńskiego, a więc wspierania skompromitowanych
„pomarańczowych”, powinny wyglądać działania podmiotowo myślącej
Rzeczpospolitej wobec tego kraju? Czy możliwe jest budowanie tak silnych
więzi również z Ukrainą Janukowycza? Czy może raczej należy wspierać
konkretne ugrupowania antyestablishmentowe?
Niepowodzeniem okazało się postawienie na Juszczenkę i Tymoszenko,
ale nie samo wsparcie „pomarańczowej rewolucji”. Ono było słuszne. Bo
poza skompromitowanymi czy skorumpowanymi politykami należy widzieć
jeszcze masy społeczne, które po raz pierwszy od referendum w 1991 r. w
tej skali zaważyły na politycznej przyszłości swojego kraju, zyskując
cenne doświadczenie. Takie rzeczy nie giną (podobnie jak u nas nie
zginął Sierpień ’80), lecz zapadają w pamięć zbiorową narodu stając się
punktem odniesienia. To jest też kapitał na przyszłość w naszych
stosunkach wzajemnych, tak jak był nim w 1991 r. fakt, że to my byliśmy
pierwszym krajem, który uznał niepodległość Ukrainy.
A co do współczesnej polityki wobec Ukrainy – polityka polska powinna
grać na wielu fortepianach. Ktoś inny może rozwijać to, co dobrego
można zrobić we współdziałaniu z establishmentem (a że można to choćby
pokazuje niedawne otwarcie cmentarza w Bykowni), a ktoś inny rozwijać
współpracę z innymi siłami. Bierzmy przykład z Niemców, których fundacje
działające na polskim rynku kultury są wyraźnie politycznie
sprofilowane – z innym środowiskiem politycznym ma relacje Fundacja
Eberta, z innym Fundacja Naumanna, ale przecież wszystko to sumuje się w
ramach niemieckiej polityki wschodniej. Bo przecież – w tej redakcji to
chyba oczywiste, ale warto powtórzyć – celem polityki polskiej nie jest
propagowanie demokracji, tzw. „praw człowieka” czy katolicyzmu, ale
realizowanie interesu narodu. A w jego interesie jest żeby na wschód od
nas było kilka państw narodowych, a nie imperium. Stąd nasz stosunek do
poszczególnych polityków powinien wynikać z faktu, jak bardzo utrwalają
odrębność swoich narodów, a nie z tego jak bardzo realizują taki czy
inny ideał ustrojowy.
A czy rozbieżności w pojmowaniu wydarzeń historycznych mogą
stanąć na przeszkodzie w budowaniu Międzymorza? Jak narody regionu
powinny sobie z nimi radzić? Jak odbierać np. kult UPA na Ukrainie
Zachodniej?
Dużo zależy od tego, co właściwie chcemy budować. Ujednolicanie
spojrzenia na historię i manipulowanie nią wydaje się konieczne, gdy
planujemy kolejne imperium, które dla dłuższego funkcjonowania
potrzebuje legitymizacji. A ona musi być uznana w skali imperium, zatem
logiczne jest ujednolicanie kultury czy tradycji politycznej albo
kasacja ze świadomości społecznej wątków niekompatybilnych z narracją
imperium jak to się dzieje obecnie w Polsce. Bo przecież wszyscy wiemy,
dlaczego obcina się listy lektur albo kasuje historię w szkołach –
chodzi o stworzenie polskojęzycznego Europejczyka, a nie Polaka.
Poddanego Imperium właśnie.
Jeżeli natomiast planujemy sojusz państw narodowych dla zachowania
ich suwerenności, to takie działania są po prostu niepotrzebne. Bo można
po prostu powiedzieć: my was chcieliśmy spolonizować, a wy nasze
niemowlęta nabijaliście na sztachety, ale teraz jest wspólny wróg i
możemy współdziałać. A nawet powinniśmy, żeby osobno nie zginąć. Bo
jednak rozpoznanie wroga określa całą resztę, całe widzenie świata
politycznego. Ono jest czymś tworzącym podstawę świata ludzkiego. Należy
uznać, że odmienne tradycje historyczne i polityczne będą zawsze. Dla
nas zawsze Orlęta Lwowskie będą bohaterami, a nie Strzelcy Siczowi i na
odwrót. Wiara, że da się to unieważnić, to szkodliwy przesąd.
Odnośnie kultu UPA – jest on całkowicie zrozumiały, bo – jak się
wyraził pewien żołnierz 27 Wołyńskiej Dywizji AK później zaangażowany w
dialog polsko-ukraiński – „UPA to jest ich ułan na koniu”. Tu jest
oczywiście problem, bo musimy żądać potępienia zbrodni wojennych na
Polakach, godnego upamiętnienia polskich ofiar i powiedzenia pełnej
prawdy o tym społeczeństwu ukraińskiemu. Nie można jednak tak stawiać
sprawy, że żądamy od nich potępienia tego, że o niepodległość walczyli, a
tak to formułował znany współpracownik komunistycznej propagandy
zajmujący się tym problemem Edward Prus, niegdyś dość popularny w
środowiskach narodowych.
Problem z UPA polega także na tym, że w gruncie rzeczy to ona
reprezentowała podczas II wojny naród ukraiński. Bo chociaż znacznie
więcej Ukraińców walczyło w szeregach Armii Czerwonej, to przecież po
pierwsze byli tam z przymusowego poboru, a po drugie walczyli o cele
Imperium Sowieckiego, sprzeczne z ich interesami narodowymi.
No a zbrodnie na ludności polskiej popełniali masowe i okrutne. Ale
sami Ukraińcy nie mogą się ich wyrzec, wiec to zawsze będzie nas
dzielić. Ale to nie wyklucza współpracy politycznej – bo kto jest
przyjacielem w polityce? Wcale nie ten, kto nas lubi, ale ten, z kim
mamy wspólnego wroga.
Nawiasem – ci nasi publicyści tak stawiający sprawę, że kult UPA
uniemożliwia współpracę, są na ogół zwolennikami oparcia Polski o
Moskwę. A przecież Armia Czerwona także dopuszczała się zbrodni
wojennych (na cywilach np. Niemcach na masową skalę), a w systemie
odznaczeń ZSRR poczesne miejsce zajmuje Order Suworowa, który też był
zbrodniarzem wojennym. A dla Rosjan tradycja ZSRR jest ich własną,
zresztą Federacja Rosyjska przejęła ją oficjalnie. Jeśli więc „Myśl
Polska” nad orderem dla Bandery zgrzyta, ale Order Suworowa jej nie
przeszkadza, to jest to nic innego jak moskalofilska hipokryzja,
charakterystyczna dla tej redakcji.
Polacy mieszkający na wschodzie to nasz ogromny kapitał, a
wspieranie polskości na dawnych Kresach II RP to oczywiście obowiązek
moralny i kwestia polskiego interesu narodowego. Czy Polacy na wschodzie
mogą być naszym kapitałem na drodze do budowy sojuszu
środkowowschodniego z niepoślednią rolą Polski w nim?
To możliwe, ale niełatwe, bo mniejszości zawsze czują się zagrożone i
bywają przewrażliwione. Zwłaszcza, jeśli mają takie doświadczenie
historyczne i realne powody do obaw. W latach 80-tych XX w. wśród dużej
części opozycji w PRL było przekonanie, że mniejszości mogą pełnić
funkcje pomostu między narodami Europy Środkowej (vide znana książka B.
Skaradzińskiego na ten temat). To w pewnym stopniu działa, ale na bardzo
ograniczoną skalę. Najczęściej jest tak, że te mniejszości potocznie
postrzegane są jako „piąta kolumna” sąsiada, co często też ma jakieś
historyczne uzasadnienie.
Niemniej Polacy na Wschodzie mogą być takim właśnie cennym kapitałem
poprzez swoją znajomość stosunków, osadzenie w lokalnych
społecznościach, dwujęzyczność. Niemniej klucz do sytuacji jest w rękach
polityki państwa, a nie działaczy mniejszościowych, choćby z racji ich
bardzo ograniczonych możliwości materialnych i politycznych.
Przy tej okazji warto wspomnieć odnośnie działań antypolskich – po
1991 r. żaden Polak nie zginął w wyniku politycznej akcji nacjonalistów
ukraińskich czy białoruskich. Ale w spisie powszechnym na Ukrainie ich
liczba zmalała z oficjalnych 219 tys. w 1989 do 144 tys. w 2001 r. To
nie jest wynik tylko migracji czy ujemnego salda urodzeń, ale także
ukrainizującej w tym wypadku polityki kościoła katolickiego. Jego
polityka jest tu jasna: chce się tam zakorzenić jako kościół miejscowy, a
Polacy mają być tym zaczynem, który stopniowo się rozpłynie w drugim,
trzecim pokoleniu, wzmacniając kościół. To jest polityka antypolska i to
nie tamtejsi nacjonaliści ją prowadzą, ale Watykan. To nic nowego – coś
podobnego miało miejsce w Danii w okresie międzywojennym wśród polskich
emigrantów ekonomicznych na wyspie Lolland (zachęcam do zajrzenia do
pamiętnika ks. Gościńskiego, który tam pracował). Tyle że tam był to
problem marginalny, a tu – zupełnie innej, wielkiej wagi.
Działania wspierające zachowanie ich tożsamości powinno wesprzeć
państwo polskie, nie można tego scedować na kościół czy na same te,
odbudowujące się po komunizmie, społeczności.
Warto jednak zauważyć, że działania litewskich polityków
wobec żyjącej tam od setek lat polskiej społeczności bardzo utrudniają
relacje obu narodów. Relacje państwowe Polski i Litwy były w ostatnim
20-leciu dobre, trzeba jednak pamiętać, że polski rząd był zupełnie
bezczynny wobec prześladowań na Wileńszczyźnie. Jakie działania powinna
podjąć Polska wobec Litwy?
Po pierwsze jasno określić priorytety i postawić w nich zasadę, że
dla dobrych stosunków z Litwą nie zgodzimy się na lituanizację polskiej
mniejszości na Wileńszczyźnie. Bo chyba nie stawiano tego z jakąś
jednoznacznością, licząc na europejskie rozwiązania z ducha liberalne,
które wszystko załatwią. Jak widać, nie udało się, co było do
przewidzenia. Już w 1991 r. opublikowałem tekst O niestosowalności
liberalizmu dla rozwiązywania problemów narodowościowych w Europie
Środkowej. I chyba nie doceniono communis opinio litewskiej myśli
politycznej, że celem ich polityki jest pokojowa likwidacja tej
społeczności, tak jak to się prawie im udało wcześniej z Polakami
Kowieńszczyzny. Ja to dążenie rozumiem, choć jako Polak nie mogę
zaakceptować. Pewnie jakby wokół Warszawy mieszkali Litwini w 80 %, to
też bym się czuł nieswojo i dążyłbym do tego, żeby zniknęli. Duża część
naszych elit nie rozumie tego myślenia, bo oni nie myślą w kategoriach
narodowych, także duża część PiS. I gdy stykają się z tym myśleniem, to
są zdziwieni. To, co dla mnie i dla Pana jest oczywiste, dla nich jest
jakąś kompletną egzotyką.
Zarazem należy określić to, co jest horyzontem oczekiwań – bo nie
można stwarzać nadziei nierealnych. Także polscy nacjonaliści powinni
zaakceptować to, że jako państwo do Wilna i Lwowa nie wrócimy. Jasno
więc trzeba powiedzieć i Polakom i Litwinom, czego chcemy.
Myślę, że rozwiązaniem byłby tu model prawny, jaki istnieje w RFN na
Łużycach. Dwujęzyczność na określonym prawnie obszarze z osobnym
systemem szkolnictwa. Natomiast bez wyodrębnienia administracyjnego,
którą strona litewska potraktowałaby jako rozbijanie ich państwa. Ten
model można by zresztą zastosować na Grodzieńszczyźnie (Białoruś) i być
może części Żytomierszczyzny (Ukraina), jeśli byłyby do tego warunki
polityczne.
Poparcie białoruskich aspiracji niepodległościowych wydaje
się naturalną drogą dla Polski. Czy w wypadku obalenia władzy Łukaszenki
i dojścia do głosu środowisk narodowych nie powrócą wśród białoruskich
nacjonalistów tendencje antypolskie, mogące zagrozić Polakom żyjącym na
tych terenach?
Tu trzeba mówić o poparciu białoruskich aspiracji narodowych, a nie
tylko niepodległościowych, bo samą państwową niepodległość Białorusi
znakomicie umacnia Aleksander Łukaszenko i to bez pomocy z naszej
strony. Bo przecież gdyby w latach 90-tych wygrał jakiś białoruski
demokrata, ale prorosyjski, powiedzmy jakiś Aleksander Kazulin, to
spokojnie wprowadziłby Białoruś nie do żadnego fikcyjnego ZBiR, ale do
Federacji Rosyjskiej po prostu, na prawach powiedzmy Tatarstanu.
Tymczasem Łukaszenko tego nie zrobił (i chyba już nie zrobi) choćby
nawet z powodów ambicjonalnych. Oznacza to, że minęło już 21 lat
niepodległości Białorusi, wyrosło pokolenie ludzi w całości wychowanych
we własnym niepodległym państwie. Zgoda – dalece niedoskonałym, ale
własnym, umacniającym poczucie odrębności samym faktem swojego
istnienia.
Główny obecnie problem Białorusinów lapidarnie ujął kiedyś Sokrat
Janowicz w słynnym zdaniu, że „kiedy przyjeżdża do Mińska to widzi
rosyjskie miasto pod białoruską okupacją”. Ujął tak kontrast między
oficjalnym językiem białoruskim instytucji a prawie całkowitą dominacją
rosyjskiego na ulicy, ale idzie tu nie tylko o język. Problem polega nie
tyle na bezpośrednim zagrożeniu bytu państwowego, co na słabo
skrystalizowanej odrębności kulturowej. Jest Białoruś, ale chodzi o też o
to, aby byli na niej świadomi narodowo Białorusini i to w liczbie
zdolnej do utrzymania niepodległego państwa w razie jakiegoś tąpnięcia,
np. odejścia obecnego prezydenta.
Gdyby udało się Łukaszenkę przekonać do oparcia się na tradycji
białoruskiej (m.in. specyficzna interpretacja dziejów Wielkiego Księstwa
Litewskiego), a nie na sowieckiej, lekko tylko wzbogaconej niektórymi
wątkami narodowymi, sprawa byłaby prostsza.
Obawy przed Polakami na pewno wrócą, one zresztą już były widoczne
choćby w niektórych wypowiedziach działaczy BNF na samym początku lat
90-tych. Czy przełożą się na jakieś antypolskie działania – jest to
możliwe. Dlatego należy już dziś jasno określić oczekiwania w tym
zakresie.
A czy możliwe jest budowanie bloku międzymorskiego również na
podstawie odwołań historycznych do dawnej Rzeczypospolitej? Zdaje się,
że sympatie do niej przejawiają w pełni jedynie białoruskie środowiska
niepodległościowe. Litwini i Ukraińcy często widzą w I RP ciemiężyciela.
W bardzo ograniczonym stopniu, bo chociaż ja (i zapewne większość
Polaków) uważam, że bilans I RP także dla tych narodów jest pozytywny
mimo kontrreformacyjno-saskiego upadku, to jednak tamtejsze elity sądzą
inaczej.
I na opozycji wobec tradycji związku z I RP właśnie nastąpiło
odrodzenie narodowe, tak litewskie, jak ukraińskie jeszcze w XIX w. Tego
się nie da zignorować, więc z forsowaniem tradycji I RP byłbym
ostrożny. Ale pewne wątki przypominać trzeba, jak choćby Ugoda
Hadziacka. Wiele może zrobić program rzetelnej popularyzacji tej
tradycji, a to, że przez 23 lata po 1989 nie zdobyliśmy się na
przetłumaczenie „Polski Jagiellonów” i „Rzeczpospolitej Obojga Narodów”
Jasienicy na tamtejsze języki, dobrze ilustruje skalę zaniedbań. Ale
powoli pewna świadomość pozytywów tej tradycji może się przebić, co
pokazuje ta optymistyczna anegdota – siedzimy ja, Moczulski i Mychajło
Horyń, jeden z liderów URP, w biurze tej partii w Kijowie. Wisi wielka
mapa Ukrainy i on na niej kreśli linie, gdzie jest jego elektorat i ta
linia mnie jako historykowi wydaje się znajoma. Horyń mówi: „O tu do tej
linii nie ma problemu ze świadomością ukraińską – do granicy I RP
sprzed rozbioru”.
Jakie więzi powinny łączyć Polskę z krajami leżącymi na
południe od Tatr i Sudetów? Czy możliwe jest włączenie ogółu narodów
Międzymorza Adriatyk – Bałtyk – Morze Czarne do takiego bloku, czy też
należy koncentrować się na układach z krajami na wschodzie?
Z Czechami na pewno łączy nas obawa przed rewizjonizmem niemieckim.
Pytanie, jak bardzo elity czeskie pogodziły się z dominacją Niemiec i
czy ta zgoda idzie tak daleko, że obejmuje też zgodę na stanie się czymś
w rodzaju Protektoratu Czech i Moraw – z podobnym kształtem
terytorialnym. Bo przecież wypełnienie żądań ziomkostw sudeckich do tego
może doprowadzić. Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Natomiast na
pewno zachowanie naszych elit w sprawie niemieckich roszczeń wobec Czech
było kunktatorskie, jeśli nie wręcz tchórzliwe. A przecież w tej
sprawie jedziemy na jednym wózku.
Pytanie, czy polityka polska jest w stanie wpłynąć łagodząco na
relacje Węgier z sąsiadami, co dla spokoju w regionie, o którym Pan mówi
ma znaczenie całkowicie kluczowe. Bo oczywiście mają prawo bronić
swoich mniejszości, ale, trzeba to jasno powiedzieć, rzut oka na mapę
etniczną wyjaśnia, że Siedmiogrodu po prostu nie mogą odzyskać. W każdym
razie działać tonizująco powinniśmy w miarę możności, bo spory w
regionie wykorzystają czynniki zewnętrzne.
Czy, a jeśli tak, to jakie pana zdaniem mamy wspólne interesy np. z krajami bałkańskimi?
Jeżeli Turcja aktywnie wystąpi jako protektor muzułmanów na Bałkanach, to ten interes pojawi się automatycznie.
Czy możliwe jest ułożenie sojuszniczych stosunków z Rosją, o
ile jej elity faktycznie wyrzekną się imperializmu skierowanego
przeciwko Polsce choćby pośrednio?
Tak, ale z Rosją przebudowaną mentalnie, a nie wyłącznie politycznie i społecznie.
Byłaby to (mówiąc pewnymi skrótami) Rosja Borysa Sawinkowa albo Rosja
Aleksieja Szyropajewa. Tego ostatniego warto zresztą w Polsce
propagować. Ciekawe, że chyba nikt tego nie czyni, może z uwagi na jego
zdanie o roli Żydów w dziejach Rosji. Myślę, że on i jego szkoła
zasługują na większe zainteresowanie z polskiej strony.
Bo problem z imperializmem rosyjskim polega na tym, że nie jest on
jedynie koncepcją geopolityczną, czymś służebnym wobec interesu
narodowego i w takim razie – czymś do odrzucenia, jeśli przestaje mu
służyć. On wynika z mentalności ukształtowanej przez prawosławie
zsyntetyzowane z tradycją mongolską i niemieckim biurokratyzmem.
„Imperium knuto-germańskie” jak to kiedyś błyskotliwie określił Bakunin,
więcej o tym pisał choćby Kucharzewski. Jeśli Rosja jest „Trzecim
Rzymem” (a to była oficjalna doktryna moskiewskiego prawosławia, do
której się obecnie wraca), to ma wręcz obowiązek być Imperium.
Zabezpieczenie się przed tym to złamanie nie tylko fizycznych (co się
tam obecnie odbywa choćby przez kryzys demograficzny, niezależnie od
nas), ale i duchowych podstaw rosyjskiego imperializmu.
Dlatego z wielką sympatią witam obecny tam powrót do religii
słowiańskiej, nie mającej aspektu światowładczego. Nadzieje może budzić
odżycie tradycji Nowogrodu Wielkiego jako alternatywnego wobec Moskwy
modelu rosyjskiego rozwoju. Ale te wszystkie antyimperialne nurty myśli
rosyjskiej są marginesem, przynajmniej obecnie.
Natomiast nadzieje na to, że problem ten załatwi urzędowo ogłoszone
pojednanie Kościoła katolickiego w Polsce z moskiewskim patriarchatem,
będącym wszak filarem imperializmu, są moim zdaniem całkiem ni pricziom.
Dodajmy – pewnym elementem pełnej normalizacji stosunków
polsko-rosyjskich musi być rozwiązanie problemu Królewca. Ten
geopolityczny absurd zagraża nam samym swoim istnieniem, nie tylko jako
baza do możliwej agresji. Stanowi on pole współpracy
rosyjsko-niemieckiej, zawsze będącej dla nas śmiertelnym zagrożeniem.
Nikt nie zagwarantuje, że Moskwa nie zechce przekazać go Berlinowi,
sprzedać choćby. Dlatego należy szukać takich rozwiązań dla obwodu,
które nie będą się wiązać z jego przynależnością ani do Rosji, ani do
Niemiec.
Jak pan ocenia szanse na realizację idei Międzymorza? Czy z
aktualnymi elitami w ogóle nie jest utopią snucie tego typu rozważań?
Czy konstruowanie Międzymorza mogłoby odbywać się jeszcze w ramach UE
czy należałoby czekać na jej – pewnie nie taki odległy w czasie –
rozpad?
Warto wspomnieć, że pewne elementy tej koncepcji są jakoś
obecne w dziejach polityki zagranicznej III RP, by wspomnieć tylko
niektóre działania prezydenta Kaczyńskiego. On chyba dążył do stworzenia
takiego bloku w ramach UE i w oparciu o mocniejsze relacje z USA niż
tylko te wynikające z NATO. Być może w tych działaniach leży powód jego
śmierci?
Pewne prace należałoby podejmować już dziś, nie tylko studyjne. Nic
nie stoi na przeszkodzie, aby tworzyć choćby wspólne zespoły do
rozwiązywania konkretnych problemów. Np. wspólne nagłaśnianie zbrodni
komunizmu na Zachodzie, działania typu jakaś praca wydana po angielsku, a
napisana przez Białorusina, Litwina i Polaka – i gratis rozesłana do
tamtejszych bibliotek i dziennikarzy. Kropla drąży skałę, a takie rzeczy
działają. Pamiętacie histerię „Gazety Wyborczej” po wydrukowaniu
broszury o Konecznym po angielsku, następnie rozdanej parlamentarzystom
PE? Obecność delegacji z Europy Środkowej na Marszu Niepodległości to
dobra rzecz, warto to kontynuować. Za tym muszą stać określone siły
polityczne, to nie może być robione przez zawieszoną w społecznej próżni
grupę entuzjastów. Także sprawa finansowana tej działalności powinna
być rozwiązana, bo nie można tu liczyć na wsparcie obecnej elity.
Dochodzimy do problemu zasadniczego: konieczna jest nie jakaś tam
zmiana ekipy rządzącej, ale wymiana kompradorskich elit w Polsce i
likwidacja tego parszywego bękarta układów z Magdalenki, jaki pod nazwą
„III RP” imituje państwo polskie. Obecne elity z małymi wyjątkami nie
myślą w kategoriach interesu narodu polskiego, a w MSZ jest to
szczególnie widoczne. Stan, w którym Polska jest kondominium
rosyjsko-niemieckim dla dużej części elit jest stanem zadowalającym, tak
jak dla większości magnaterii w XVIII w. Sprawa ta jest dobrze opisana w
publicystyce obozu niepodległościowego, zatem nie ma co dalej rozważać.
Co do szans – obecnie ich nie ma, bo Niemcy rządzące w UE i
sprzymierzone z Rosją nie pozwolą nam na takie działania, niezależnie od
przeciwdziałania samego Kremla.
Ale zgadzam się, że rysuje się katastrofa UE i to może być szansą dla nas, także i w tym aspekcie.
Gdzie powinien szukać sojuszników hipotetyczny blok
międzymorski? Wydaje nam się, że wobec chwiejności amerykańskiej
polityki w regionie oraz prawdopodobnego wycofywania się USA w
przyszłych dekadach z Europy najbardziej naturalnym sojusznikiem, obok
niektórych krajów Europy, będą państwa azjatyckie – Turcja, Iran, kraje
arabskie, Chiny i Indie. Czy zgadza się pan z takim poglądem?
O konieczności rozwoju współpracy z Chinami i Indiami pisałem jeszcze
w tej ww. broszurze z 1993 r. Dzisiaj bym to jeszcze bardziej
podkreślił: to właściwy kierunek. Oczywiście podstawą intensyfikacji
stosunków powinna być gospodarka.
Oparcie go o USA – jak to wydaje się pragnął prezydent Kaczyński – ma
tę wadę, że implikuje konieczność ustępstw wobec lobby żydowskiego,
niesłychanie tam wpływowego. Po prostu Amerykanie mogą postawić to jako
cenę sojuszu. A już nie chodzi tylko o to, że jest to lobby nam Polakom
wrogie, ale że jego postulaty są po prostu niebezpieczne dla nas.
Wyobraźmy sobie, że całkowicie bezprawnie, ale w majestacie litery prawa
wspieranego naciskiem politycznym, przejmują śródmieścia wielkich
miast. Automatycznie stają się – wskutek bogactwa, jakie to by im dało –
czymś w rodzaju szlachty, o znaczeniu niewspółmiernie wielkim w
stosunku do nawet niewielkiej liczby.
Dodatkowo naraża nas na demoliberalną presję ideologiczną, zwłaszcza
gdyby dłużej rządzili tam demokraci. Przedsmak tego mieliśmy, gdy
ambasadorowie USA i Wielkiej Brytanii poparli paradę pederastów w tym
roku. Zresztą przykład z tym wystąpieniem ambasadorów to tylko część
problemu, bo oddziaływanie ideologii demoliberalnej odbywa poprzez
podmioty pozarządowe. Czy wyobrażacie sobie państwo jakiś rząd III RP,
który robi dokładną kontrolę w Fundacji Batorego? Albo likwiduje tzw.
gender studies na uczelni, sporządza raport na temat nielegalnego
oddziaływania masonerii na życie publiczne czy wsadza do pudła „Krytykę
Polityczną”, choćby za pochwałę zbrodni komunistycznych i działania
wspierające lewacki terroryzm? Wiemy, że nawet rząd PiS tego nie mógł
zrobić, także z uwagi na opinię w USA.
W wypadku nawet bliskich relacji z Indiami i Chinami nie ma tych
aspektów. I to jest dodatkowy argument za intensywnym i wszechstronnym
rozwojem wzajemnych kontaktów z tymi krajami.
Warszawa, 26 IX 2012 r.
Wywiad ukazał się w numerze 11 kwartalnika „Polityka Narodowa”