wtorek, 31 lipca 2012

# Polin dla żydów jest jak stany dla Polaków z PRL.


Polska dla obcokrajowców jest jak Ameryka dla Polaków w czasach PRL - mówi Andrzej Halicki (PO) z Komisji Spraw Zagranicznych. Predyspozycje do tego miała już dawno temu, bo nie bez przyczyny w języku hebrajskim i jidysz Polska jest nazywana "Polin", co znaczy "odpocznij tutaj". I okazuje się, że tak jak w średniowieczu, tak i teraz, właśnie dla Żydów Polska jest swoistą krainą szczęśliwości. Tylko czy nam się to podoba? Raczej nie.

Za powrotem trzech milionów Żydów do Polski postuluje Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce. Pierwszy kongres organizacji odbył się w maju w Berlinie i raczej miał charakter eksperymentu demokratycznego. Jednak okazuje się, że dążenia ruchu mogą wykraczać poza ramy tego happeningu. Czy Polacy by sobie tego życzyli? 

Wyniki sondy Wirtualnej Polski nie pozostawiają złudzeń. Z niemal dwóch tysięcy badanych osób, trzy czwarte nie chce, by w takiej liczbie Żydzi zamieszkali nasz kraj (przeczytaj: Pierwszy kongres Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce). Politycy są mniej kategoryczni, ale również nie pałają wielkim entuzjazmem. Joachim Brudziński (PiS) z Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych dyplomatycznie zauważa, że ze względu na nasze przyjazne stosunki z Izraelem, nie byłoby to wskazane. Mariusz Witczak (PO) enigmatycznie stwierdza, że „nie ma takiej potrzeby”, natomiast wyjątek stanowi Robert Biedroń (RP), który powitałby Żydów z otwartymi ramionami.

Oczywiście rozważanie takiego przypadku wydaje się fikcją, zwłaszcza, że na wstępie pozostałe postulaty Ruchu, jak choćby ustanowienie języka hebrajskiego drugim językiem urzędowym w Polsce, można uznać za absurdalne. Jednak sama chęć przyjazdu trzech milionów Żydów wydaje się być na tyle interesująca, że nie sposób nie poddać się tej intelektualnej prowokacji.

"Tak, przyjeżdżajcie!"

- Świetnie, witamy w Polsce! Ja mam nadzieję, że trzy miliony Żydów zasilą Polskę, bo wtedy będziemy mieli dodatkowe ręce do pracy, dodatkowy zysk wypracowany dla naszej gospodarki - cieszy się Robert Biedroń z Komisji Spraw Zagranicznych. Poseł podkreśla, że każde nowoczesne państwo w Europie, jeśli chce utrzymać swoją gospodarkę za 20 lat, to dzisiaj inwestuje w imigrantów.

- Ale my nie potrafimy tego zrobić, ponieważ kieruje nami ksenofobia i nietolerancja – żali się Biedroń i wskazuje, że "perspektywa przyjazdu do Polski muzułmanów czy wyznawców judaizmu budzi strach i demony, które są silniejsze niż zdrowy rozsądek”. - Dlaczego prawie 100% mniejszości kobiet romskich to kobiety bezrobotne, dlaczego marnujemy tak olbrzymi kapitał społeczny, jak to się dzieje? Należałoby odebrać ministrowi Rostowskiemu dyplom profesora! On się nie zna na gospodarce! - dodaje Biedroń.

 - Poseł nie odkrył Ameryki, że sprowadzanie imigrantów to jeden ze sposobów rozwiązywania problemów – odcina się Mariusz Witczak (PO). - Ale te złośliwości pod adresem ministra nie nadają się do komentowania – dodaje. Polityk przekonuje, że brak specjalnych programów dla imigrantów nie wynika z chęci czy niechęci, czy też braku umiejętności. - Po prostu dzisiaj nie mamy takiej potrzeby, zwłaszcza, że spoczywa na nas ważniejsze zadanie związane z diasporą – mówi poseł.

„Nie mamy potrzeby” czy to słaba kondycja polskiej polityki imigracyjnej?

Wśród fachowców-badaczy panuje zgoda, że Polska nie prowadzi spójnej polityki imigracyjnej. Dr Katarzyna Szymańska-Zybertowicz z Instytutu Socjologii UMK w Toruniu, wskazuje, że ma to zapewne związek z tym, że ciągle jesteśmy przede wszystkim krajem emigracji, a nie - imigracji. - Nie ma żadnego podmiotu, który koordynowałby trendy migracyjne i zjawiska związane z napływaniem obcokrajowców – mówi. Dodaje, że regulacje prawne i działania podejmowane przez państwo w stosunku do cudzoziemców mają zazwyczaj charakter reaktywny. - Nie jest wypracowana żadna poważna wizja ewentualnej naprawdę masowej obecności obcokrajowców w naszym społeczeństwie – podkreśla Szymańska-Zybertowicz.

Pytanie czy taka wizja jest potrzebna? Andrzej Halicki w to wątpi. - Nie wiem, czy specjalny program do zachęcania do przyjazdu obcokrajowców do Polski powinien powstawać - mówi poseł. Po części ma to związek z obciążeniem finansowym przy tworzeniu warunków do powrotu tych osób, które czują polskie korzenie. - I to tym problemem musimy się zająć przede wszystkim – podkreśla Halicki. Nie oznacza to jednak, że proces osiedlania się obcokrajowców w naszym kraju jest hamowany, jednak przebiega w sposób naturalny, bez większej stymulacji ze strony państwa.

- Ja się cieszę, że coraz częściej obywatele egzotycznych krajów wybierają Polskę jako swoje wymarzone miejsce do życia, tak jak kiedyś Polacy Amerykę - mówi z uśmiechem Halicki. Poseł ma jednak świadomość, że dzieje się tak, bo tu studiowali, tu założyli rodziny, więc poniekąd, chyba Polska sama z siebie staje się takim wyśnionym miejscem na ziemi, bo czy my robimy coś w kierunku, żeby tak właśnie było? - Robimy dużo, bo transformacja zmieniała nasz kraj, ale również przepisy zmieniły się, ułatwiając formalizację pobytu osób przebywających tutaj nielegalnie - zauważa Halicki.

Polska na chwilę

Czy to wystarczy? Czy w kontekście ruchów imigracyjnych, rzeczywiście możemy mówić o Polsce jako kraju szczęśliwości? Socjolog Zybertowicz nie jest taką optymistką. - Jak dotąd Polska nie jest atrakcyjna dla cudzoziemców jako kraj docelowy. Jesteśmy krajem tzw. migracji tranzytowych i wahadłowych. Cudzoziemcy przybywają do Polski na czas pracy, a potem wracają do swojego kraju – mówi.

Pozytywy w tej surowej ocenie sytuacji widzi Joachim Brudziński. - I na szczęście nie jesteśmy krajem atrakcyjnym dla tych, którzy chcieliby trafić do Unii Europejskiej – mówi. Na szczęście? - Bo wiemy już dzisiaj, że zabobon multikulturowości został obnażony, powiedziała już o tym Angela Merkel – przypomina poseł. Więc kalkulacja i tak wychodzi na plus jednorodnego społeczeństwa polskiego?

- Chciałbym na takiej stopie życiowej, w takim różnorodnym, otwartym, tolerancyjnym państwie żyć jak Francja, Niemcy czy Belgia za cenę takich konfliktów, jakie oni tam mają. Jestem w stanie zapłacić taką cenę, żeby mieć takie społeczeństwo – mówi Robert Biedroń. - Dzisiaj żyję w zapyziałym konserwatywnym zakompleksionym państwie, a ja wolałbym je odświeżyć, wpuścić trochę zdrowego powietrza - dodaje.

Oczywiście, zderzenia się kultur rodzi ryzyko, ale czy gospodarczo rozwojowe korzyści, jakie z tego jednocześnie płyną, nie są warte by tak jak mówi Biedroń, to ryzyko podjąć? Według Joachima Brudzińskiego to się nie opłaca. - Dużo bardziej atrakcyjne z punktu widzenia stabilności społecznej i kulturowej, jest dążenie by liczebność społeczeństwa zwiększała się przez odpowiednią politykę prokreacyjną i prorodzinną – mówi Brudziński. Poseł wskazuje również, że lepiej otworzyć szeroko drzwi dla ludzi z tego samego kręgu cywilizacyjnego, kulturowego i religijnego, niż dokonywać próby asymilacji ludzi z innych kręgów kulturowych.

 - Oczywiście nie obawiam się czy to muzułmanów, czy Żydów, ale obawiałbym się niekontrolowanego napływu tychże imigrantów – zaznacza poseł. W takim razie, Brudziński „nie obawiałby się”, gdyby taką chęć przyjazdu do Polski zadeklarowało np. trzy mln Niemców? - No to już jest zupełne political fiction, bo oczywiście życzyłbym sobie, żebyśmy byli tak atrakcyjni dla Niemców, ale dzisiaj przy dysproporcjach stanu naszych gospodarek obydwu krajów, wydaje się to być bardzo mało prawdopodobne – mówi.

Summa summarum zapewne w takiej liczbie nie przyjadą do Polski ani Żydzi, ani nikt inny, więc pozostaniemy tak samo homogenicznym społeczeństwem, jak jesteśmy obecnie. To dobrze? Według Brudzińskiego jak najbardziej. W różnorodnych społeczeństwach problemem są ruchy nacjonalistyczne, które w skrajnych odmianach mogą być wymierzone w inne narodowości, co w przeszłości było bardzo odczuwalne właśnie dla narodowości żydowskiej. - Więc istnieje olbrzymie niebezpieczeństwo powrotu do tych patologii - przestrzega Brudziński, który uważa, że z kolei nacjonalizm patriotyczny, jaki reprezentował Roman Dmowski, który był zwolennikiem państwa narodowego, jest „niewątpliwie pozytywny”. Więc to, że jesteśmy takim jednolitym narodowo państwem, jest wielkim plusem - dodaje.

Rzeczywiście jesteśmy tacy jednolici?

Biorąc pod uwagę statystyki można to potwierdzić z pełnym przekonaniem, 97% z nas przyznaje się do narodowości polskiej, ale jak zauważa Andrzej Halicki, gdybyśmy spojrzeli w przeszłość, to nie byłoby to już takie oczywiste.

- Polska zawsze była narodem wielokulturowym, tylko my tego nie docenialiśmy i nie doceniamy tego również obecnie – zwraca uwagę Halicki. Czyli szukać różnorodności wewnątrz? - Tak, powinniśmy ją eksponować i pielęgnować. Mam na myśli Kaszubów, Ślązaków, czy też społeczność kurpiowską – mówi.

Ponadto, jak dodaje Halicki, nikt z nas nie może wykluczyć, że ma domieszkę krwi niemieckiej, węgierskiej, czeskiej, czy też rosyjskiej. - Żyliśmy razem przez wiele wieków, więc mówienie o czystej polskości w narodowo nacjonalistyczny sposób jest po prostu głupotą i ograniczeniem wiedzy o sobie samym – mówi polityk. - I nieraz ci czyści narodowo Polacy mogą czasem się zawstydzić, czego nie zauważali we własnych korzeniach - dodaje.

Na razie wydaje się, że nie tylko polska gospodarka nie jest przygotowana na przyjazd kilku milionów obcokrajowców, ale i my sami. Dobrze jednak, że w ogóle mamy okazję rozważać taki dylemat, bo czy nie należy się cieszyć z tego, że dla kogoś Polska jest wyśnionym marzeniem, a my je mamy na co dzień?

Dominika Leonowicz, Wirtualna Polska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz